czasem warto w drodze

opowieść w produkcji




/opowieść w produkcji/

 

Późne przedpołudnie… słońce… plaża… Barcelona… dwie młode kobiety zauważają nadchodzącego mężczyznę…

Marta: Patrz, idzie.

Magda: W końcu.

Marta: Cześć.

Pisarz: Hej. Co tam słychać?

Marta: Właśnie na Ciebie czekamy. Znacie się, prawda?

Pisarz: Chyba się gdzieś widzieliśmy.

Magda: No.

Marta: Dobrze.

Magda: Masz już może napisany dalszy ciąg „Czasem warto”?

Pisarz: Ha… a przeczytałyście część pierwszą?

Magda: No, ja właśnie skończyłam.

Pisarz: O. I jak Ci się podobało?

Magda: Generalnie, to w porządku było, choć może „Zwyczajne życie” było trochę dołujące i jakieś takie… pokręcone…

Pisarz: Hm. Ale reszta ok? To jak artysta opowiada o początkach swojej kariery, o pierwszych obrazach nieistniejących i później o swoich perypetiach i kolejnych dziełach?

Magda: To było ciekawe. Zwłaszcza ten wątek związany z jego niespełnioną miłością, która sprowokowała go do wyjazdu, z tymi 12 miesiącami samotności i jego przemyśleniami z tego okresu… No i podobała mi się ta zapowiedź tego co będzie dalej… w tej Barcelonie i w Lizbonie też… więc masz coś więcej?

Pisarz: Aha, spoko. Fajnie. Mam na sieci kolejny kawałek – ciąg dalszy Wywiadu…

Marta: A możemy zobaczyć?

Pisarz: Jeśli chcecie, to pewnie. Możecie mi od razu powiedzieć co o tym myślicie, bo to jeszcze nie jest dokończone… to taka „opowieść w produkcji” na razie.

Magda: Super, to może być jeszcze ciekawsze…

Pisarz: No to trzymajcie.

WYWIADU CZĘŚĆ DRUGA…

W BARCELONIE…

Artysta:

Ponieważ wszystko działo się na ostatnią chwilę, w noc przed wylotem zupełnie nie miałem czasu na sen. Zaowocowało to jedną myślą przewodnią na podróż – „dotrzeć do Barcelony i w końcu się wyspać”. W samolocie, tak jak Ci mówiłem, otworzyłem „Zwyczajne życie” i wciągnąłem się w ten wykreowany przez Konia świat… wciągnęło mnie to, ale też zmęczyło, w sumie, czytałem to już kolejny raz…

Marta:

No, ja go rozumiem…

Pisarz:

No hej, ale weź, nie dopowiadaj w trakcie czytania, haha…

Magda:

Już dobrze… Czytamy dalej…

Artysta:

Zażyłem też krótkiej pokładowej drzemki. I choć była naprawdę króciutka, to i tak była zbawienna.

W końcu samolot wylądował… Znalazłem się na obcej ziemi kilka tysięcy kilometrów od tak zwanego domu, czyli rodziny i znajomych, codzienności, problemów i radości mojego świata.

Kiedy wylądowaliśmy, do tego stopnia byłem spragniony kontaktu z ludźmi, że miałem nadzieję, że ktoś mnie o cokolwiek na lotnisku zapyta, zaglądnie do bagażu, sprawdzi czy nie jestem przemytnikiem, albo kimś podobnym, a tu nic, żywej duszy, która by się mną zainteresowała… Znowu ta samotność, nawet w takim miejscu, ech… Wyszedłem więc z samolotu, wszedłem do terminala, wyszedłem z terminala, skręciłem w prawo i zobaczyłem autobus do centrum. Wsiadłem, pojechałem, ujrzałem. I muszę przyznać – Barcelona znów mnie zachwyciła. Bo choć kiedyś już tam byłem, czułem, że teraz to jest jakieś inne miasto… możliwe, że przez upływ czasu lub przez to, że ostatnim razem zwiedzałem je z ekipą znajomych. Nie ważne… Ważne, że było ciepło (choć bez przesady, bo wieczór), duża przestrzeń, szerokie ulice i palmy, czyli generalnie na start – rewelacja.

Wtedy dotarło to też do mnie tak dobitniej… Znalazłem się w zupełnie innym świecie. Widziałem to gołym okiem. Z temperatury -20 przeskoczyłem do +20, a zamiast śniegu na ogołoconych z liści drzewach zobaczyłem papugi skrzeczące na palmach. Piękny, nowy świat…

I, tak jak Ci mówiłem, ponieważ miałem dość samotności postanowiłem nocować w hostelach, które wydawały mi się bardziej pro-ludzkie niż hotele. Wspólna przestrzeń, wspólne śniadania, nocleg we wspólnych pokojach – to wszystko wydawało mi się idealne do poznawania nowych ludzi, ludzi których tak bardzo mi brakowało przez ostatni rok wieczorem i o poranku. Do końca nie zdawałem sobie jednak sprawy z tego kogo mogę się spodziewać… Z jednej strony – podejrzewałem, że większość będzie młodymi turystami, z drugiej – część znajomych przed wyjazdem roztaczała przede mną wizje spotkania morderców, złodziei i generalnie – ludzi o nie najlepszej reputacji. I choć aż tak drastycznych spotkań się nie spodziewałem, zastanawiałem się jak to będzie po takim czasie w samotni koegzystować z tymi innymi ludźmi, przeróżnymi, z ich własnymi historiami, marzeniami, lękami… Wszystko miało się wyjaśnić już wkrótce…

Do hostelu dotarłem chwilę przed północą. Okazało się, że z lotniska był tam całkiem spory kawałek drogi. Zarezerwowałem nocleg w czteroosobowym pokoju, żeby, jak już wspominałem, z jednej strony nie czuć się samotnym, ale z drugiej, nie musieć jednak znosić całej gromady obcych ludzi po tak długim życiu w pojedynkę…

Kiedy meldowałem się do pokoju, moich współlokatorów jeszcze nie było, ale specjalnie mnie to nie zdziwiło. W końcu Barcelona jest miastem, które najlepiej zwiedza się nocą.

Ja jednak od rana miałem już inny plan na ten wieczór – nareszcie się wyspać… No, ale… właśnie… ale…

Nie wytrzymałem… byłem tak bliski wcielenia w życie tej jakże przyjemnej dla ciała idei, która trzymała mnie przy życiu przez cały dzień – owego „jak dotrę do Barcelony to się w końcu wyśpię”, ale po prostu nie dałem rady… No, nie byłbym sobą, gdybym nie stwierdził, że zakładam buty i biegnę… tak po prostu… przed siebie… na zwiedzanie miasta…

Pozostałem sobą.

Przebrałem się i ruszyłem…

I teraz mi powiedz – mam mówić o bieganiu?

Reporterka:

Jeśli chcesz… Sporo naszych czytelniczek biega… Tak myślę…

Artysta:

Dobrze…

Bo wiesz, lubię biegać… Od zawsze o tym wiedziałem, ale odkąd doszedłem do takiego poziomu, przy którym mogłem biegać długo i w miarę szybko (nie za bardzo… ale dla mnie wystarczająco) to bieganie zyskało nowy smak… Widzisz, w biegu człowiek czuje taką wolność… i jednocześnie radość ze zwykłego przemieszczania się… Niby nic, a jednak. Jakby tak pomyśleć, to już od małego człowiek jak biega to się cieszy… Jak się spojrzy na takie dzieciaki kilkuletnie, które biegną i uciekają przed sobą, albo gonią się nawzajem, to widać na ich twarzy tę radość, tę wolność… Z biegiem czasu (paradoksalnie) radość z biegania zanika, ale jak już człowiek się w to ponownie wciągnie, znów sprawia mu to taką niewysłowioną przyjemność, zupełnie jakby znowu był dzieckiem. I nie ważne czy biegnie się samemu czy z kimś, czy się kogoś goni czy przed kimś ucieka…

Ja złapałem tego bakcyla kilka lat wcześniej… I mój poprzedni rok, oprócz tej samotności codziennej, upłynął też prawie cały pod znakiem biegania – krótszego, dłuższego, szybszego i wolniejszego, samotnego i w parze, w grupie, na zawodach, na treningach, w lesie i w parku, po miejskich ulicach i po górskich ścieżkach… Bieganie stało się tak nieodzownym elementem mojego życia, że pakując się na wyjazd, prawie połowa ciuchów, które ze sobą wziąłem miała coś z bieganiem wspólnego… I dlatego właśnie nie mogłem sobie odmówić tej odrobiny przyjemności pierwszego wieczoru na obcej ziemi… Ruszyłem więc…


I musisz wiedzieć, że zwiedzanie nowego miasta w biegu jest po prostu rewelacyjne – zwłaszcza nocą… Człowiek jest w stanie zobaczyć miasto z zupełnie innej strony… Inaczej niż kiedy zwiedza je z przewodnikiem w ręku, inaczej niż kiedy zatrzymuje się przy każdym nowym budynku, rzeźbie, kościele, muzeum… Tutaj przede wszystkim jest bieg… Oczywiście można się zatrzymać, ale frajda z biegania jest zbyt duża, żeby myśleć o tym na poważnie… I tak dwie frajdy się łączą – ta związana z poznawaniem czegoś nowego i ta płynąca z uprawiania bardzo lubianego zajęcia… Tak więc biegłem…

Z początku to był nieprzerwany ciąg scen miejskich, w których ja biegnę, a Barcelona ukazuje kolejne swoje oblicza. Palmy, szerokie ulice, małe uliczki, pranie wiszące za oknami… praktycznie wszędzie… I ta architektura… Ludzi za to jak na lekarstwo, jak już, to głównie taksówkarze… Najwyraźniej byłem w tej rzadziej uczęszczanej części miasta… Wszystko spowite w mroku, gdzieniegdzie tylko włączone latarnie, światła w oknach… Wiatr szumiący między powiewającymi galotami i prześcieradłami… Zapach morza… Głęboki wdech… Wydech…

W pewnym momencie sceneria się jednak zmieniła… Barcelona jest miastem pagórkowatym. Góra, dół, góra, dół… Później chwila po płaskim i znów górka… Miałem ze sobą mapę, więc odważnie stwierdziłem, że przecież się nie zgubię i tak sobie biegałem. A im wyższa była górka tym większe wyzwanie i tym bardziej ciągnęło… I tak docierałem na coraz dalsze peryferia… Aż ostatecznie dobiegłem na jakiś szczyt z nieziemskim widokiem… Oczywiście nie miałem wtedy ze sobą aparatu, bo wychodząc z hostelu stwierdziłem, że na bieganie nocą aparatu brać nie ma sensu… ale na tym wzniesieniu pożałowałem swojego pomysłu (albo raczej jego braku?)… bo ten widok był niesamowity… Na pewno utkwi w mojej głowie na długo… I niestety tylko tam… Ale w sumie, kto wie, może nawet będzie wyraźniejszy niż gdyby to było zdjęcie… pełniejszy, bo obejmujący odgłosy okolicy i ten zapach morza unoszący się nawet na jednym z najwyższych wzniesień miasta… Może nawet stworzę kiedyś jakąś rzeźbę lub obraz nieistniejący z tym widokiem…

I tak wbiegałem na te górki, aż do tej ostatniej… No, tylko ten jeden podbieg, mówiłem sobie… i jeszcze jeden, bo w sumie to nie ma tu już asfaltu, tylko ścieżka, ale to tylko kawałek…

No i stało się…

To był mój pierwszy biegowy raz…, jeśli mogę to tak ująć…

Biegając w Polsce słyszałem oczywiście o tego typu sytuacjach, znajomi biegacze opowiadali sobie czasami takie historie przy ogniskach i przy piwie – jak to nagle dostali megaprzyspieszenia, albo ich zamurowało i nie wiedzieli co zrobić… Ale ja jeszcze nie miałem tej przyjemności… Tym razem jednak spotkało to w końcu i mnie…

Wyrósł przede mną jak spod ziemi… I znalazłem się z nim oko w oko… No…, może na oko w oko było trochę za daleko, bo między nami z 5 metrów było, ale i tak było blisko… trochę za blisko, żeby zgrywać odważnego…

Dzik…

Reporterka:

O…

Artysta:

O? Nie… O rzesz… Osz Ty… O kur… O…

„Dzik… jest dziki! Dzik… jest zły!”

Tak śpiewały dzieci w Akademii… pamiętałem… Tylko co tam było dalej?…

Na całe szczęście nie dane było mi sobie tego przypomnieć, bo ten raczej Akademii nie oglądał…, albo oglądał jakąś dziczą wersję z piosenką w stylu „Człowiek dziki!… Człowiek zły!” i zwiał jako pierwszy…

Dla mnie to też był sygnał do przemyślenia kierunku biegu… i po namyśle kierunek ten zmieniłem, ale wiesz, to była po prostu decyzja podyktowana nagłym zrozumieniem, że już późno się tak jakoś zrobiło i czas spać, bo następnego dnia czekało mnie zwiedzanie…

A poza tym, taki zmęczony byłem wcześniej… W końcu zacząłem właśnie podróż mojego życia, więc nie było co się tak wykańczać od razu pierwszego wieczoru…

Póki co, jednak, poziom adrenaliny w moim organizmie nie wskazywał na to, żebym miał szybko zasnąć, pędziłem więc co sił w nogach, żeby przynajmniej trochę się rozładować… Zmęczyć, wyszaleć i ostatecznie… uspokoić… Powoli schodziło ze mnie też napięcie związane z wyjazdem… Bo, co prawda byłem tak daleko, ale nie czułem się już tak samotny… Bo przecież zabrałem jednak ze sobą odrobinę swojego świata, swoje bieganie i właśnie miałem okazję się tym światem w nowych okolicznościach nacieszyć…

Była już chyba druga w nocy kiedy dotarłem do hostelu. Jak sobie przeliczyłem czasowo ile kilometrów mogłem popełnić, to wyszło mi, że tak swobodnie kilkanaście, może ze dwadzieścia… Mój pierwszy biegowy wieczór dobiegał końca – było w nim trochę stresu, dużo radości, ale przede wszystkim satysfakcja i narastające oczekiwanie „co jeszcze przyniesie mi ten wyjazd”…

Na deser wziąłem jeszcze szybki prysznic i poszedłem grzecznie spać. Przy czym, nikogo z moich współspaczy jeszcze nie było.

Reporterka:

No, może o takich szczegółach jak prysznic to nie musisz opowiadać… Aczkolwiek dobrze wiedzieć, że dbasz o higienę… zwłaszcza po takim stresującym bieganiu…haha…

Artysta:

Aha… jasne… tak tylko chciałem…

Ale ok… To powiem o poranku…

Reporterka:

No… opowiadaj…

Artysta:

Kiedy obudziłem się następnego ranka, przywitała mnie scena, która całkowicie mnie zaskoczyła. Rzeczywistość po raz kolejny przerosła oczekiwania. Najpierw na łóżku obok ujrzałem burzę lśniących, kruczoczarnych włosów należących do dziewczyny w wieku około lat dwudziestu. Jej twarz była roześmiana i taka szczęśliwa…

I praktycznie w tej samej chwili dostrzegłem jej wspaniałe nagie piersi, takie kształtne, opalone, jędrne, młode piersi. No, tego to się nie spodziewałem.

Reporterka:

Wooooow… Hola, hola… Jesteś pewien, że chcesz mi to opowiedzieć?

Artysta:

No… jeśli nie masz nic przeciwko…

Reporterka:

Hm… No nie wiem…

Artysta:

Obiecuję, że przerwę kiedy tylko zechcesz.

Reporterka:

Tak… tylko czy to już nie będzie za późno? O to się martwię…

Artysta:

Wiesz, myślę że nie… ale oczywiście decyzja należy do Ciebie… No i jak już to będziesz opracowywać do druku to zawsze możesz, jak już wcześniej mówiłaś, wyciąć to co się nie będzie nadawało…

Reporterka:

No dobrze, niech będzie… Tylko mów powoli…

Artysta:

Ok.

Jakby co, to mnie stopuj.

Reporterka:

Dobra, zaczynaj.

Artysta:

Tak… Czyli, jak już mówiłem, właśnie dostrzegłem wspaniałe nagie piersi mojej współlokatorki… piersi, których zupełnie się nie spodziewałem.

Tym bardziej nie spodziewałem się, że do owych piersi przylgnięta będzie kędzierzawa głowa partnera mojej współlokatorki. Niemniej jednak nie było mowy o pomyłce, para z mojego pokoju właśnie uprawiała „grę wstępną”. Chwila konsternacji – co powinienem w takiej sytuacji zrobić… Zamknąć oczy i udawać, że śpię? Przeczekać? A może chrząknąć? Dać znać, że właśnie się obudziłem? Takie myśli przebiegały mi przez głowę gdy moje oczy nie mogły się jednak oderwać od owych kształtnych młodych… I ta chwila wystarczyła, aby dziewczyna dostrzegła, że nie śpię i na nich zerkam. W tym momencie nie pozostało mi już nic innego jak…

– Hi… – zacząłem po angielsku licząc na to, że język ten będzie znany dziewczynie… I… w nagłym przebłysku geniuszu postanowiłem obrócić tę sytuację w żart… – Can I watch?

Geniuszu? Co mnie napadło? Ze wszystkich pomysłów, które jeszcze przed chwilą miałem, wybrałem zapytanie obcej półnagiej dziewczyny czy mogę patrzeć jak kocha się ze swoim partnerem… Sam siebie tym zadziwiłem… Jeszcze przed momentem w mojej głowie brzmiało to co prawda całkiem humorystycznie, ale jak się usłyszałem… było odrobinę żenujące… Dziewczyna jednak nie wydała się specjalnie skonsternowana ani tym, że patrzę, ani nawet moim pytaniem… Uśmiechnęła się przyjaźnie, ale jednocześnie trochę szelmowsko… najpierw do mnie, później do swojego partnera… i wyciągnęła rękę w moim kierunku. Ok. Nie wiem co taki gest oznacza w kulturze, z której dziewczyna pochodzi, ale w mojej oznacza to zaproszenie… Tylko do czego?… O ile dziewczyna wydawała się spokojna, o tyle ja byłem zupełnie zbity z tropu… adrenalina znów zaczęła pulsować… postanowiłem brnąć dalej i zobaczyć jak się sprawy potoczą… W końcu przyjechałem tutaj, żeby poznawać nowych ludzi i inne kultury… Odetchnąłem więc najdelikatniej jak potrafiłem, wstałem ze swojego łóżka i podszedłem do pary z naprzeciwka.

Chłopak, który do tej pory po prostu na mnie patrzył, uśmiechnął się równie przyjaźnie jak dziewczyna i zrobił mi miejsce na łóżku obok siebie i swojej partnerki…

Powoli docierało do mnie, że właśnie zostałem zaproszony do trójkąta… I, co zadziwiające, nie zestresowało mnie to tak jak spodziewałbym się, że zestresuje. Było to tak nierealne, a jednocześnie wydawało się tak naturalnym, że usiadłem obok nich i pozwoliłem dziewczynie pogładzić mnie po twarzy…

Mówić dalej?…

Reporterka:

Ech… No, już powiedz skoro zacząłeś…

Artysta:

Pamiętaj, że w każdej chwili….

Ale kontynuując… Przyznaję, że temat trójkątów nie był mi może całkiem obcy, niemniej jednak zawsze byłem to ja i dwie kobiety.

Reporterka:

Tak?

Artysta:

No…

Reporterka:

Rozwiniesz?

Artysta:

Hm… Ale… to nie… no, na teraz to nie istotne… może później?

Reporterka:

Ok. Ale nie myśl, że się wywiniesz tym „później”…

Artysta:

Ok.

Reporterka:

Dobrze. Kontynuuj.

Artysta:

Oj, wybiłaś mnie… Chwilę… Już…

Czyli trójkąt… Stanąłem właśnie przed kobietą i mężczyzną zapraszającymi mnie do takowego. Jedna kobieta i dwóch mężczyzn… Hmm… Pomimo braku wcześniejszych doświadczeń tego typu, realność ta wcale nie była taka straszna jak mogłaby się wydawać niejednemu facetowi. A dziewczyna była zdecydowanie atrakcyjna… zbyt atrakcyjna by jej odmówić.

I ja dotknąłem więc jej włosów. Uchwyciłem delikatnie jeden pukiel i przeciągnąłem między palcami. Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szczerzej. Jej partner z kolei zaczął przesuwać dłonią po mojej ręce, najpierw po ramieniu, przedramieniu, a następnie ścisnął mocniej mój nadgarstek, przybliżył moją rękę do brzucha swojej partnerki (poczułem jak serce bije mi coraz mocniej i szybciej, bum-bum, bum-bum, bum-bum)… I zaczął przesuwać w górę…

To było tak nierealne… W mojej głowie kłębiły się w tym momencie tysiące myśli… Pierwsza – czy ja przez przypadek tego nie śnię? Nie. Druga – czy to aby nie jest jakaś ukryta kamera? Nie wyglądało… A nawet jeśli… Zobaczymy kiedy ktoś wyskoczy z szafy, a póki co mogę korzystać z sytuacji… Trzecia… Czwarta… Piąta…

Powoli jednak myśli zaczęły cichnąć, a całe moje ciało zaczęło koncentrować się na tu i teraz, na tym co robię (moja ręka wędruje coraz wyżej i wyżej), co widzę (to co widzę jest piękne), co czuję (czuję jej skórę delikatną jak jedwab, lekko rozgrzaną, bardzo przyjemną w dotyku)… czuję jak moje ciało zaczyna reagować na tę sytuację…

Jak już mówiłem, to był mój pierwszy taki trójkąt… i szczerze powiedziawszy, jak teraz o tym myślę, totalnie nie zdawałem sobie sprawy z tego co się dzieje z facetem w takiej sytuacji, jak odczuwa dotyk, zapach, smak, jak postrzega siebie w sytuacji bycia z mężczyzną i kobietą jednocześnie… to zupełnie coś innego niż gdy się jest z dwoma kobietami…

Reporterka:

Dobrze… Myślę, że tyle naszym czytelniczkom wystarczy…

Artysta:

Jasne… Jeszcze tylko dokończę…

Reporterka:

Ale nie trzeba…

Artysta:

Ale to już kulminacja tej opowieści i teraz żal byłoby przerywać…

Reporterka:

Ale wiesz, nasze czytelniczki mogą sobie już chyba resztę wyobrazić…

Artysta:

No, gdyby tylko było co sobie wyobrażać…

Reporterka:

Proszę?

Artysta:

Haha… No właśnie… Bo widzisz, kiedy wszystko się już tak interesująco układało… To jednak był pokój czteroosobowy… i właśnie wszedł nasz czwarty współlokator… w takiej chwili… To był taki miły, starszy, koło sześćdziesiątki, pan… Miły, starszy pan…

I tak się to skończyło…

Reporterka:

Hahaha… A to dobre… I tyle? Na pewno?

Artysta:

Tak…

Reporterka:

No, to tego pewnie by sobie czytelniczki nie wyobraziły…

Artysta:

Widzisz.

Reporterka:

Dobrze… To mnie rozbawiłeś… I co było dalej w takim razie?

Artysta:

Dalej?… Czar chwili prysł… A w zamian znów pojawiła się lekka konsternacja… Pana nikt z nas raczej nie chciał zaprosić do wspólnej zabawy, a i pan wyglądał na lekko zdziwionego, zmieszanego i niespecjalne zainteresowanego podłączaniem się do tego naszego trójkąta… Tylko nie wiedział chyba czy ma wyjść czy zostać, na jego twarzy był taki grymas niepewności… Ale jednak został… Dziewczyna szybko coś na siebie narzuciła, a my z jej chłopakiem odeszliśmy do swoich łóżek i zajęliśmy się przepakowywaniem bagaży…

I tak przez chwilę w milczeniu wszyscy zajmowaliśmy się swoimi sprawami, pakowaniem, przebieraniem… A po chwili wszyscy byliśmy gotowi do wyjścia. Zarówno starszy pan jak i moi nowi znajomi zbierali się do opuszczenia hostelu, więc pakowali walizki, opróżniali szafki. Ja szykowałem się do zwiedzania, więc spakowałem tylko małą torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami.

I tak pakując się myślałem jeszcze, że gdyby mi ktoś opowiedział, że przydarzyła mu się taka historia w hostelu, to na pewno bym mu nie uwierzył i stwierdził, że niezły film musiał oglądać… ale jednak jak człowiek samemu doświadcza czegoś takiego, jego światopogląd zwyczajnie musi się zmienić… Bo jakże to tak… Takie rzeczy nie dzieją się tylko w filmach klasy B, C, R, X czy jakiej tam innej?… Kiedyś co prawda czytałem też taki opis życia hostelowego, ale myślałem, że to jednak ściema… No, ale jeśli tak faktycznie wygląda codzienne życie w hostelu to zdecydowanie ma ono swoje uroki… W życiu jest jeszcze tak wiele sytuacji, w których warto się odnaleźć, tak wiele odczuć i emocji do poznania…

Reporterka:

No pięknie…

Artysta:

Co?

Reporterka:

No nic, mam jakieś dziwne przeczucie, że będziesz mi zaraz chciał o tych nowych sytuacjach poopowiadać…

Artysta:

Myślałem, że o to chodzi w tym wywiadzie?

Reporterka:

No, nie do końca… no dobrze, może trochę tak… Ale powiedz w takim razie jak to wpłynęło na Twoją sztukę?

Artysta:

Na sztukę?… Niebezpośrednio… Ale znacząco. To znaczy nie stworzyłem nic na podstawie tej sytuacji. Ale zaczęło się za to na dobre moje poznawanie nowych emocji, nowych odczuć. Moi poranni towarzysze bardzo pomogli mi w tym poznawaniu… Dodatkowego uroku dodaje temu fakt, że nie poznałem nawet ich imion, nie wymieniliśmy się numerami telefonów, ani nie zaprzyjaźniliśmy się na „facebooku”. My więc po prostu spotkaliśmy się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie, w którym wszyscy byliśmy gotowi na to, żeby przeżyć kilka chwil wspólnej przyjemności, bez bagażu wcześniejszej znajomości, bez perspektyw na wspólną przyszłość… Z dużą dawką wspólnej radości… I to było bardzo twórczościogenne spotkanie.

Reporterka:

Twórczo…co?

Artysta:

No… nie wiem jak powiedzieć, że to.. wiesz… że czułem, że coś z tego… że coś we mnie się budzi nowego co może zaowocować nowymi obrazami czy rzeźbami… Czułem to…

Reporterka:

Dobrze… Mów dalej w takim razie.

Artysta:

Ok. Tak więc mój pierwszy poranek na nowej ziemi stał się swego rodzaju bramą do całkiem nowego świata, początkiem odkrywania na nowo tego kim jestem, czego pragnę, dokąd chcę dojść… Tym razem miało to być odkrywanie bez skrępowania, z podejściem na tak, z odczuwaniem wszystkimi zmysłami tego co mnie otaczało w tym nowym świecie.

Może to o to chodziło… że to było takie wolne, nieskrępowane, bez wczoraj, bez jutra, w postaci czystej przyjemności… no, przynajmniej dopóki świat zewnętrzny w postaci starszego Pana się nie pojawił. Ale w sumie to chyba nawet dobrze, że się pojawił, przynajmniej z artystycznego punktu widzenia, bo to doświadczenie zyskało takiego innego wymiaru… A może i z osobistego mojego punktu widzenia też dobrze, że Pan się pojawił, ale o tym za chwilę…

W każdym razie, pierwszy poranek w Barcelonie zdecydowanie przebił swoim urokiem pierwszy wieczór… Wspaniałe miasto…

Tak. A dodatkowo – w końcu poczułem, że nie jestem sam… już nie tylko metaforycznie, że mam to bieganie ze sobą, ale i fizycznie… że nadszedł w końcu taki poranek, kiedy budząc się widzę inną osobę… innych ludzi… i nawiązuję z nimi kontakt… To było wspaniałe… Jak się tak jeszcze pakowaliśmy przyglądałem się tej mojej współlokatorce z takim dziwnym wrażeniem, że kogoś mi przypomina, ale nie byłem sobie w stanie przypomnieć kogo… Miała taką hiszpańską urodę…

I było coś jeszcze… Ta dziewczyna najzwyczajniej w świecie mi się podobała… Już nie chodziło o to, że prawie uprawialiśmy seks, ale tak po prostu… dawno już tego nie czułem… I w końcu przypomniałem sobie kogo mi przypominała… ale o tym za moment…

Reporterka:

No pięknie… czyli jednak będzie ciąg dalszy…

Artysta:

Pewnie… ale nie tak do końca dalszy…

Tymczasem, wiesz, po roku samotności te kilka chwil z moimi nowymi znajomymi było tak bardzo intensywne… tak to odczuwałem… jako taką jakąś niesamowitą dawkę bliskości z innymi ludźmi… zadziałało to na mnie…

I kiedy się z nimi pożegnałem, nie za bardzo wiedziałem co mam dalej ze sobą zrobić. Samemu zostawać nie chciałem, ciągnęło mnie do kontaktu z innymi, jednocześnie trochę się tego kontaktu obawiałem, a trochę chciałem jeszcze pozostać w tym stanie, w którym byłem, tak przyjemnym, stanie bliskości z innymi, swego rodzaju intymności…

Z braku lepszego pomysłu, wciąż jeszcze oszołomiony tym porankiem, poszedłem na śniadanie do hostelowej stołówki i postanowiłem, że po prostu zobaczę co przyniesie ten dzień. W końcu to dopiero początek… Domyślałem się, że na mojej twarzy jaśniał tak dawno zapomniany uśmiech (ten uśmiech) i teraz już byłem pewien, że to co mnie czeka w najbliższych dniach będzie jedną z ciekawszych przygód mojego życia…

Tego poranka w Barcelonie było jakieś 15 stopni, mogłem więc skonsumować śniadanie na tarasie z widokiem na miasto… i obrać kierunek zwiedzania… Choć w sumie, to dobrze wiedziałem gdzie pójdę… Wróciły dawno zapomniane wspomnienia… bardzo miłe wspomnienia… Wspomnienia, które mocno wpisywały się w klimat poranka… Już pamiętałem kogo mi przypominała dziewczyna z pokoju… I wspomnienia te skierowały mnie prosto na plażę…

Jak Ci już mówiłem, ostatni raz w Barcelonie byłem kilka lat wcześniej… Byłem wtedy na tych wakacjach ze znajomymi… busem przez Europę (pieniędzy za wiele nie mieliśmy, więc bus był jedyną rozsądną opcją… zresztą dzięki temu dużo więcej mogliśmy zobaczyć po drodze)… Kiedy dotarliśmy do Barcelony zobaczyliśmy oczywiście wszystkie najważniejsze miejsca w mieście (Sagradę, ogrody, dom Gaudiego i tak dalej), ale poszliśmy między innymi również na plażę. Miałem wtedy jakieś osiemnaście lat i jak to od nastolatka, chodzenie po plaży wymagało ode mnie dużej dozy samodyscypliny…

Reporterka:

Ookeey… Nie rozwijaj, proszę…

Artysta:

Oj, jeszcze nic nie powiedziałem, a Ty już…

Reporterka:

Bo domyślam się co chcesz powiedzieć…

Artysta:

Nie… tak tylko trochę chciałem napomknąć o pewnym wydarzeniu, ale to nie miało być nic strasznego…

Wiesz bo z tą samodyscypliną to takie życie po prostu… Takie życie nastolatków, może powinienem dodać… Przecież sama wiesz…

Reporterka:

Jejku… czy ja muszę tego słuchać? Wiesz ile ja będę musiała później wycinać, żeby to się dało w ogóle czytać jako artykuł wnoszący coś więcej niż tylko – tu moja kobieta, tam moja kobieta…

Artysta:

Hahaha… Dobre… Ale obiecuję – nic strasznego nie będzie. Aczkolwiek kobieta pewna się pojawi na chwilę… Takie życie… Takie życie po prostu…

Reporterka:

No dobrze… kontynuuj już…

Magda:

Dziwna ta reporterka… Mnie to się dopiero teraz zaczyna naprawdę podobać.

Pisarz:

Nie dopowiadamy… Czuj się jakbyś była w teatrze.

Magda:

W teatrze są przerwy i wtedy można dopowiadać, to ja właśnie taką przerwę zarządziłam.

Pisarz:

Ok. Przerwę…

Marta:

Dobra… Już czytamy dalej.

Artysta:

Tak więc…

Szwendaliśmy się tak z kumplem i podchodziliśmy do różnych Hiszpanek, ot tak żeby zagadać po angielsku, bo tylko tak potrafiliśmy, pośmiać się, zawrzeć nowe znajomości na kilka chwil… Oczywiście, na plaży możesz zawierać znajomości na różne sposoby… Możesz najpierw przystanąć, zapytać co słychać i zobaczyć reakcję, jeśli reakcja jest na „do widzenia”, to trzeba iść dalej, ale jeśli nie, możesz kontynuować… najpierw na stojąco, później delikatnie przykucając, siadając obok… Możesz też od razu usiąść i zażartować – większe ryzyko, ale większa szansa znalezienia kogoś mocno wyluzowanego… Jak kto woli…

Miała na imię Maria… To ją przypominała mi ta dziewczyna z poranka… Maria… Była ładnie opaloną dziewiętnastolatką, czyli wtedy ciut starsza ode mnie. Podeszliśmy do niej i do jej koleżanki, bo tak nam się zdawało, że miały ochotę porozmawiać tak jak i my, z kimś sensownym, patrzyły na nas kiedy je mijaliśmy, więc jak inaczej mieliśmy to odebrać…

W każdym razie… zaczęliśmy rozmowę… Od słowa do słowa, dowiedzieliśmy się, że są z Barcelony, pracują w klubie na plaży i kibicują FC Barcelonie. Przy mojej ówczesnej wiedzy z zakresu piłki nożnej, mogłem jedynie kiwać głową, że wiem który to klub i kto tam gra. Maria spytała nas czy byliśmy na Camp Nou. Kolega odpowiedział, że był. Ja postanowiłem zagrać inaczej i stwierdziłem, że jeszcze nie, ale że bardzo chciałbym go zobaczyć… Zadziałało… Chwilę jeszcze posiedzieliśmy we czworo, a później Jarek został na plaży z koleżanką Marii, imienia nie pamiętam… i chyba szybko wrócił do reszty naszej ekipy, a ja pozwoliłem Marii pokazać mi jak wygląda jej ukochany Camp Nou… No… prawie… Bo nigdy jednak nie dotarliśmy na stadion… Jakoś tak wyszło, że Maria wcześniej chciała się przebrać i tak nam zeszło u niej w mieszkaniu na dysputach o życiu, piłce nożnej i różnych takich, że zrobił się wieczór…

Reporterka:

Aha…

Artysta:

Cii… Ona musiała później iść do pracy… ja wrócić do znajomych… Wymieniliśmy się jeszcze numerami telefonów i pożegnaliśmy się… I… to chyba Maria sprawiła, że do dziś jakoś bardziej kibicuję Barcy niż Realowi… W każdym razie, ani ona ani ja nie zadzwoniliśmy (przynajmniej ja na pewno, a o telefonie od niej nic nie wiem)… Ale to był bardzo przyjemny dzień…

I to wszystko teraz do mnie wracało…

I widzisz – nic strasznego nie powiedziałem…

Reporterka:

No… powiedzmy… ale już dobrze… Kontynuuj.

Artysta:

Ha…

Szedłem więc tak w kierunku morza rozmyślając, wspominając, a po drodze, tym razem już w ciągu dnia, mogłem znów podziwiać owe szerokie ulice, ciekawe budynki, rzeźby, trochę tutejszej fauny i flory oraz ludzi, przeróżnych, zdecydowanie wartych zapamiętania…

I tak dotarłem na plażę, na której tym razem jednak zbyt wielu ludzi nie było (Marii też)… W sumie, kiedy byłem tu ostatni raz było lato, a teraz jednak zima, nie było się więc czemu dziwić… Zamoczyłem jedynie nogi w zimnym morzu, odpocząłem na plaży… i skierowałem się do centrum miasta…

Reporterka:

I to tyle?

Artysta:

Tyle… Aż tyle… Bo w pewien sposób przeszłość połączyła się z teraźniejszością, otwierając oczywiście drogę przyszłości… Ale po kolei…

Póki co, im bardziej oddalałem się od plaży, tym więcej myśli się pojawiało… Nieuchronnie musiał się więc także pojawić kac…

Reporterka:

Kac?

Artysta:

Prawda? Ale nie alkoholowy, tylko taki osobisty…

Reporterka:

Aha?

Artysta:

I w sumie może bez sensu, bo niby czemu miał się pojawić. Przecież nie zrobiłem nic złego… Nikogo nie zawiodłem, nie zdradziłem, od roku byłem przecież sam… I nawet do niczego nie doszło…

Reporterka:

No, czy ja wiem? Do czegoś tam jednak doszło…

Artysta:

No… do czegoś… ale to wciąż nie zmienia tego, że ja przecież już od dawna byłem tym tak zwanym singlem i nawet gdyby doszło do czegoś więcej, to i tak… A jednak… kac…

A może to było coś innego… Dopiero później to do mnie dotarło…

Bo przecież do tej pory wciąż mogłem myśleć, że pomimo tego, że nie jesteśmy razem… zawsze możemy do siebie wrócić… tak jakby ta rozłąka była spowodowana nie tym, że tak postanowiliśmy i że się rozstaliśmy, tylko tym, że los tak chciał… ale jak się znów zobaczymy, wszystko wróci do porządku… a my wrócimy do siebie…

I część mnie zdecydowanie tego chciała… i może dlatego tak trudno było mi ruszyć z miejsca, poznać kogoś nowego… Bo jednak gdy człowiek spędzi z drugim człowiekiem kilka miesięcy czy lat swojego życia i jest przez ten czas przekonany, że to właśnie „ta osoba”, to ciężko później zmienić swoje myślenie… że to jednak nie prawda… że to nie ta…

Tymczasem tamten poranek… pomimo tego, że był niesamowicie przyjemny, był jednocześnie przypieczętowaniem decyzji podjętej dwanaście miesięcy wcześniej…

Nie zdradziłem jej… ale ostatecznie od niej odszedłem… w swojej głowie… tylko serca nie byłem pewien, ale to i tak niczego już nie zmieniało…

W tym momencie naprawdę zostałem sam…

Reporterka:

A…

Artysta:

No… A…

Wzloty i upadki… Razem i osobno… Spotkania i rozstania… Radości i smutki… na tym w końcu podobno polega życie… Była więc chwila bliskości… a teraz znów wróciła samotność…

Ale tym razem to była jednak już inna samotność… Może smutniejsza, a może po prostu pełniejsza… A może też trochę wyzwalająca… Samotny i wolny… smutny, ale powoli zaczynałem się godzić z tym co mnie spotyka…

Reporterka:

To przykre…

Artysta:

Trochę… ale cóż miałem zrobić… a to godzenie się z rzeczywistością trochę pomagało…

I tak chodziłem cały dzień po barcelońskich uliczkach zwiedzając… już trochę inaczej niż wieczorem… jak jednak nastrój mocno wpływa na nasze spostrzeganie rzeczywistości…

Byłem smutny, trochę może zły na ten świat, ale zaczynała wracać też pewna przewrotność w myśleniu… Kto wie… Może wtedy właśnie odbiłem się od swojego smutnego dna…

Chodziłem i chłonąłem… Oglądałem palmy (głównie daktylowce), na których rosły papugi (które mocno skrzeczą i odwalają brudną robotę – czyli generalnie robią to co w Polsce gołębie, gawrony, mewy), drzewka pomarańczowe, na których z kolei rosły pomarańcze, drzewka cytrynowe, na których oczywiście były cytryny… I wszystko byłoby w porządku, tylko przecież właśnie był środek zimy, to jak to tak? Ten dysonans pomagał…

Zaczynało mnie też bawić moje totalne niezrozumienie niektórych tamtejszych rzeźb i wytworów rzeźbopodobnych… To w dużej mierze były różnego rodzaju zadaszenia lub formy daszkujące ciekawie wykończone… czasami znajdujące się nad kilkoma ławkami, czasami nad oczkiem wodnym, a czasami tak po prostu na alejce…

I podobały mi się różnorodne wykończenia nowoczesnych budynków, czyli jakieś takie klepki poprzyklejane horyzontalnie lub wertykalnie, okna powycinane w dziwne kształty. W sumie to przecież miasto Gaudiego, modernizmu Katalońskiego… czyli tradycje architektoniczne mają nieliche…

Rozglądałem się też za knajpkami, które mógłbym odwiedzić wieczorem… (Może w jednej z nich wciąż pracuje Maria?) Sporo było ich na plaży. Na górnym deptaku wydawały się takimi małymi budyneczkami, ale jak się zeszło niżej to widać było, że to całkiem spore kluby, w których, jak się później dowiedziałem, bawiło się pół Barcelony, zwłaszcza tej turystycznej…

I tak się w sumie cały dzień włóczyłem, aż mnie wieczór zastał i Barcelona zaczęła się zmieniać. Zaczęło się robić głośniej, ludzie powychodzili na ulice i w ogóle klimat bardziej przypominał mi to co pamiętałem odnośnie kultury południowych europejczyków… Możliwe też, że doszedłem po prostu do centrum turystycznego i dlatego tak się głośno zaczęło robić.

W każdym razie… dotarłem do głównej ulicy (deptaku) „La Rambla” prowadzącej od kolumny Kolumba przy nabrzeżu do Placa de Catalunya w głębi lądu… Rambla była oczywiście mocno zaludniona pomimo, bądź co bądź, zimy. Ktoś tam grał, ktoś się przebrał i „mimował”, takie tam zwyczajne turystyczne atrakcje…

Ale wystarczyło zejść z głównej uliczki i życie nabierało innych barw. W malutkich sklepikach i knajpkach widać było tak zwanych zwyczajnych Hiszpanów, którzy właśnie robili zakupy lub spotykali się ze znajomymi…

A im dalej od centrum tym więcej normalności w stylu „południowym”, a tym mniej turystycznej mimiki…

Włóczyłem się po tych uliczkach tak długo, że trafiłem w końcu do biblioteki, niedaleko Rambli… I tam stworzyłem pierwszy od dłuższego czasu obraz – „Przystanek biblioteka”… Ale po kolei…

Reporterka:

O. W końcu. Super.

Artysta:

Wiem…

Do tej biblioteki to trafiłem oczywiście przez przypadek, bo pewien dziedziniec wydał mi się ładny, więc zaglądnąłem… I okazało się, że mają tam bibliotekę, bo to ogólnie chyba siedziba uniwersytetu była… Wszedłem, usiadłem, wyciągnąłem laptopa i zacząłem czytać „Zwyczajne życie”. W samolocie tego nie dokończyłem, a w tej bibliotece poczułem, że jestem w dobrym nastroju, żeby kontynuować…

I tak siedziałem sobie w cieplutkiej bibliotece gdzieś na starówce w Barcelonie. Na drzwiach była nawet jakaś nazwa tego przybytku, ale póki co nazwy w języku hiszpańskim były dla mnie nie do przyswojenia na dłużej niż kilkadziesiąt sekund, więc nie powiem Ci jak to się nazywało. I czytałem…

Wracając do cieplutkiej… to, co prawda, w ciągu dnia na zewnątrz było nawet ponad 20 stopni Celsjusza, to jednak wieczorem było już dużo chłodniej (na mój gust koło 10). Dlatego tak mi w tej bibliotece przyjemnie było.

Możesz więc sobie to wyobrazić teraz…

Siedzę przy stoliku z trzema innymi osobami, naprzeciwko kolejnej w moim życiu dwudziestokilkuletniej dziewczyny o ciemnej karnacji, która korzysta z podobnego do mojego laptopa przyjaźnie się do niego od czasu do czasu uśmiechając (wnioskuję, że z kimś konwersuje, albo pisze coś szczególnie zabawnego). No, nic to. Włosy ma długie, sięgające do łopatek patrząc z tyłu… (lub patrząc, jak w moim przypadku, z przodu – piersi), kruczoczarne, oczy ciemne (ale bez zbytniego przyglądania się ciężko jest mi dokładnie stwierdzić jakiego koloru, a przyglądać się zwyczajnie nie chcę).

Po jej lewej ręce siwy starszy pan, w okularach, z notatkami, w koszuli i sweterku takim zielono-brązowym, z czerwoną teczką. Pilnie coś notuje.

Akcja niestety nie pozwala scenie rozwijać się w sposób ciągły, gdyż ów starszy pan właśnie się spakował, wstał i odszedł.

Scena zresztą zmieniła się już wcześniej, gdyż zanim zacząłem się uważniej przyglądać (oczywiście niepostrzeżenie) moim towarzyszom, dziewczyna która siedziała po mojej prawej ręce (coś rysowała, ale w taki sposób, że nie widziałem co) zdążyła również wstać i udać się w sobie tylko wiadomym kierunku.

Na podstawie tych dwóch przypadków zauważyłem, że ludzie tu odchodząc nie żegnają się z pozostałymi przy stole. W sumie to czytelnia, więc trzeba być cicho, ale czasami nawet w czytelniach mówi się „do widzenia”… Niemniej jednak, przyjmuję, iż tego (opuszczenia czytelni w milczeniu) wymaga tutejszy savoir-vivre i tego się będę trzymał.

Wracając do sceny, która była inspiracją do „Przystanku biblioteka”. W międzyczasie, w miejsce starszego pana, do stolika energicznie przysiadł się pan młodszy, aczkolwiek wciąż w wieku co najmniej 45+. Ten włosy ma czarne z przedzierającymi się gdzieniegdzie siwymi wyrostkami (takimi małymi, podkręcanymi)… Siadł bokiem przy stoliku i szybko coś przepisywał z książki, którą trzymał w ręce. Jak tylko skończył, wstał i praktycznie wybiegł na zewnątrz…

W pozostałej widocznej mi części biblioteki-czytelni, w której się znajduję są jeszcze cztery inne stoliki i każdy z nich ma do opowiedzenia własną historię swoich czytelników.

Minimalismo. Australian architecture. El arte moderno. Antoni Gaudi. Sert. To kilka z tytułów, które widnieją na półkach oznaczonych jako: Arquitectes, Historia de l`arquitectura, Edificis publics, Art modern.

Przez te kilka chwil siedzenia, gdy zamiast czytać, trochę tak jak na przystanku, siedziałem i czekałem na to co się wydarzy, jak wtedy na Krymie, pamiętasz jak Ci o tym opowiadałem… zacząłem nabierać coraz większego dystansu do tego wszystkiego, takiego pozytywnego dystansu… Ale oprócz dystansu to jeszcze jednego nabierałem… gdyż właśnie zaczął odzywać się mój żołądek i dał mi jasny sygnał, że czas na jakiś posiłek. W sumie przez cały dzień bardzo mało jadłem, ale jak na zwyczaje hiszpańskie to nie było nic specjalnego, więc teraz w końcu przyszedł czas na dobry, ciepły posiłek…

Ponieważ nie chciałem, żeby kolejny sygnał dochodzący z mojego żołądka usłyszała moja stolikowa przyjaciółka (została już tylko ona), decyzja znów mogła być tylko jedna. Czas opuścić ten przybytek ciepełka i literatury. Podobnie chyba pomyślała dziewczyna z naprzeciwka (miałem nadzieję, że to nie przez mój żołądek) i zebrała się jeszcze zanim mnie udało się pozbierać. Uśmiechnęła się jeszcze na odchodnym i zostałem sam przy stoliku…

I wtedy właśnie poczułem pełnię tej ulgi… tego odpoczynku na przystanku, który był mi tak bardzo potrzebny… bo ileż można biec… czasem trzeba też się zatrzymać, odpocząć… przystanąć na chwilę… a jeśli przystanek dzieje się akurat w bibliotece, to tym lepiej…

Reporterka:

Ha… ładnie to odmalowałeś… A uściślając, dobrze rozumiem, że pierwszym Twoim obrazem po przerwie był „Przystanek biblioteka” i stworzyłeś ten obraz w bibliotece w Barcelonie, w której aktualnie jest on wystawiany?

Artysta:

Tak. Postanowiłem, że podaruję ten obraz bibliotece w podzięce za to, że zaoferowała mi tę odrobinę ciepła, której wtedy tak bardzo potrzebowałem…

Reporterka:

To miłe.

Artysta:

Dzięki.

Reporterka:

I co było dalej?

Artysta:

Dalej… Poszedłem na coś do zjedzenia… Ponieważ byłem bardzo głodny poszedłem do pierwszego lokalu, który znalazłem… Zamówiłem coś co składało się z dużej ilości ziemniaków, mięsa, jakiejś sałatki… nie jestem specjalnym smakoszem, więc nie zapamiętuję nazw tego co jem, ani nawet smaków… no, chyba że coś jest naprawdę rewelacyjne… to było ok, bez rewelacji, ale ok… do tego wziąłem lampkę wina… I otworzyłem przewodnik, żeby sprawdzić gdzie mogę się jeszcze udać tego wieczoru… Posiłek był ogromny… Ale spałaszowałem go bardzo szybko… i mogłem dalej zwiedzać. Wiedziałem już też gdzie chcę iść…

Wróciłem do Rambli, żeby poszukać knajpki Els Quatre Gats (Cztery Koty)… W przewodniku napisali, że jadał tam Gaudi, Picasso, Rusinol i Prats, Casas i Carbó (podobno jeden z głównych założycieli…)… Nazwiska imponujące… Postanowiłem więc zobaczyć co się tam dzieje… Wiedziałem, że ta knajpka jest gdzieś w dzielnicy gotyckiej (Barri Gotic), czyli po drugiej stronie Rambli i dużo wyżej… Szedłem więc Ramblą i chłonąłem atmosferę głównego deptaku miasta…

Rambla, muszę przyznać, wygląda nocą całkiem okazale, rozświetlone budynki, tłum ludzi, hałas jak w ulu, śmiechy… I niestety odgłosy przejeżdżających aut, bo Rambla jest deptakiem tylko w swojej wewnętrznej części, a wzdłuż, po obu jej stronach znajdują się ulice otwarte dla samochodów…

Na tym deptaku było naprawdę wszystko… Byli naganiacze na imprezy… Ale to była już nowa era naganiania, oni nie mieli ze sobą ulotek tylko tablety z przekazem „live stream” z klubu, słuchawka w uchu, mikrofon przy ustach… ko(s)micznie to wyglądało… Uśmiechałem się do nich, dziękowałem i szedłem dalej…

Byli Ci mimowie, żywe rzeźby – widziałem Don Kichota, Kolumba, Św. Jerzego i całą rzeszę innych…

Były sklepiki z pamiątkami, kwiatami, były kawiarenki, uliczni karykaturzyści, malarze, specjaliści od pisania na ziarnku ryżu…

Byli też tancerze breakdance… Ci byli chyba jednak nielegalnie, bo jak tylko słyszeli zbliżającą się policję, zwijali manatki i wtapiali się w tłum… A jak policji nie słyszeli to podskakiwali, przeskakiwali, tańczyli i zabawiali gawiedź żartami… Widać, dziś nie wystarczy już sam taniec, żeby zgromadzić publiczność… i, przede wszystkim, zmotywować tę publiczność do podzielenia się groszem…

Spośród osób unikających policji, myślę, że powinienem też wspomnieć o sprzedawcach Cervesy (piwa) i przy okazji haszyszu, marihuany, co kto lubi… To dla dorosłych…

A dla dzieci byli sprzedawcy takich małych latających świecących dziabągów, wiesz kilka diodek, gumka, łopatki helikopterka, strzelasz tym w górę i jak opada to tak świeci… No, chyba że akurat ląduje na palmie, to trzeba kupić nowe… Dzieci były tym zachwycone, policja nie specjalnie… W Polsce to już chyba też zaczynają sprzedawać…

I oczywiście były też pracujące dziewczyny… Przeróżne… Ale to opowieść na kiedy indziej…

I w końcu – byli turyści… zwiedzający… Bez nich to wszystko przecież nie miałoby sensu…

Wśród turystów byli tacy, którzy się przechadzali, tacy którzy dali się malować, którzy siadali w knajpkach, którzy kupowali piwo, hasz, latające dziabągi…

Byli ludzie, którzy szli właśnie w poszukiwaniu swojego hostelu, hotelu, noclegu… z walizkami, których kółka głośno turkotały po rambli…

Byli też tacy, którzy robili sobie zdjęcia… nawet ślubne… Widziałem tam taką młodą parę jak właśnie odpoczywała na krzesełkach (takich metalowo-drewnianych przytwierdzonych tam na stałe)… I urocza sprawa… W pewnym momencie zobaczyłem jak podszedł do nich mężczyzna, który szedł ze swoimi kumplami z naręczem kwiatów na ramieniu. Podszedł do Panny Młodej i wręczył jej jedną białą różę… Ta uśmiechnęła się do niego, podziękowała… Pan Młody również podziękował… Tamten mu uścisnął dłoń i poszedł dalej… Wydało mi się to takie fajne… takie ludzkie… on nie chciał jej sprzedać tego kwiatka, nie chciał jej poderwać, po prostu jej tę różę podarował… Na szczęście… lub dla uśmiechu… Lubię takie sytuacje…

I tak zmierzałem do owych Czterech Kotów…

Po drodze zobaczyłem jeszcze jedno… Budkę z biletami… Ta moja Barcelona, Barcelona Marii gra na Camp Nou… I to z kim… Dokładnie… Derby… Czy też jak to u nich mawiają El Clásico. Barcelona – Real Madryt… Do kupienia bilety na różne sektory… Najniższa cena na tablicy 400 EURO, najwyższa 750… W głowie przeliczyłem sobie ile to jest na polskie… O… W Polsce za tyle pieniędzy mogłaby cała klasa pójść na mecz, no… prawie cała… Przez chwilę myślałem czy się nie skusić, ale jednak stwierdziłem, że nie… Może tylko pójdę do jakiegoś baru pooglądać… Ale to „jutro”…

Tymczasem docierałem powoli do knajpki Picassa… Z daleka widać tam już było napis „4Gats”… Wszedłem do środka… Od razu na wejściu przywitała mnie muzyka fortepianowa z sali znajdującej się w głębi (sali restauracyjnej, jak się później dowiedziałem)… Byłem najedzony, ale postanowiłem że napiję się przynajmniej wina lub może herbatki, bo chłodno… Wszedłem więc na salę restauracyjną, żeby zobaczyć czy znajdzie się dla mnie jakieś miejsce… Miejsca było dużo… Zapytałem czy serwują herbatę, kelner powiedział, że oczywiście, ale na pierwszej sali… ta na której byłem jest, właśnie, restauracyjna… Zdziwiłem się, ale stwierdziłem, że ok… Niech tak będzie… Przecież nie będę jadł drugiego obiadu na siłę, bo pęknę… Może podobnie mieli chłopaki ponad sto lat temu, pijali i spotykali się tylko na tej pierwszej sali… Kelner zaprowadził mnie do stolika…

I oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że takie miejsca nie są w żaden sposób wyjątkowe, to że ktoś tam coś zjadł, że odbywały się dyskusje o sztuce, o kulturze nie wpływa specjalnie na to jakie jest to miejsce… tym bardziej, że akurat w przypadku 4Gats oryginalna knajpka przetrwała zaledwie 6 czy 7 lat… i dopiero prawie sto lat później o(d)tworzyli ją na nowo… ale jest w takich miejscach coś co mi się podoba… pobudza wyobraźnię… bo jak widzisz gdzie dana osoba się znajdowała to możesz sobie powyobrażać co czuła, skoncentrować się na tej osobie… i nie chodzi o żadne uwielbienie artysty, a o czysto psychologiczny mechanizm pobudzania własnej wyobraźni… różne są sposoby pobudzania tej wyobraźni… jednym z nich może być próba kontaktu przez lata z człowiekiem, którego uważamy za twórczego… innym – spojrzenie na to co stworzył… a jeszcze innym przejście się po ulicach, które i on zwiedzał… już zmienionych, ale wciąż… zaglądnięcie do knajp, w których przesiadywał, posłuchanie historii o tym jak to wtedy było…

I tak sobie siedziałem w Czterech Kotach… Swoją drogą, nazwa jest podobno nawiązaniem do paryskiej knajpki (Czarny Kot) i odwołuje się jednocześnie do katalońskiego powiedzenia, którego do końca nie pamiętam… coś, że mała grupka ludzi? albo nic nie znacząca?… dokładnie nie przytoczę…

Przyglądam się temu co dzieje się w środku… Stary kelner rozlał właśnie trochę wody kładąc czajniczek na tacy, którą za chwilę przyniesie mi do stolika… Wręczył mi tę herbatę odrobinę niedbale, może to tak specjalnie, a może mu się już nie chce…

Ciekawe jak jadali tu dawniej… i jaka wtedy była obsługa… pewnie podobna…

Wystrój wnętrza bardzo mi się spodobał… Na ścianach w pierwszej sali oprawione w ramki rysunki z podobiznami artystów… Przy ścianie komoda z różnymi pamiątkami… W głębi sali bar, a przy barze maszyna z lodem… Za barem zdobione płytki i mnóstwo butelek…

Wykończenia w złocie, w ogóle cały ten lokal wydaje mi się taki złotawy…

Słyszę dźwięk sztućców z kuchni, ktoś za barem tłucze się jakby coś wyrzucając… goście robią zdjęcia obrazkom na ścianie…

Przypomina mi się Gaudi, który podobno też tutaj jadał… Podobno zginął jak był już stary… potrącił go tramwaj niedaleko Sagrady (czyli Temple Expiatori de la Sagrada Familia), gdzie wtedy mieszkał… na budowie kościoła, o ile dobrze pamiętam… to było dzieło jego życia… które wciąż nie jest dokończone… a on zginął w pierwszej połowie XX wieku… I, wyobraź sobie – Gaudi podobno nie został wtedy rozpoznany przez ludzi obecnych na miejscu…

To bardzo romantyczna śmierć… w cudzysłowie oczywiście, bo przecież śmierć romantyczna być nie może… Ale jednak… Być tak znaczącym dla świata, że kiedy umrzesz i Cię nie rozpoznają, ludzie będą się dziwili jak to możliwe… To znaczy, że Twoje dzieła są w głowach ludzi na tyle głęboko, że zdaje się im, że wszyscy powinni Cię rozpoznawać… Gaudi był kimś takim dla ówczesnej Barcelony… tak mocno rozpoznawalny, że jak ludzie go nie poznali, to napisali o tym w prasie…

Moje myśli zwracają się w stronę pianisty… Znam tę melodię… Skąd ja znam ten kawałek?

Jedna z kelnerek ziewa, jest bardzo ładna, zgrabna… nakłada lód, patrzy na mnie i na mój blok, w którym szkicuję salę – ciekawe co sobie myśli… „Kolejny”… albo… „o, ładne”…

Podoba mi się ta muzyka… jest taka przyjemna dla ucha…

Przyglądam się butelkom za barem…

Stary kelner dokładnie wyciera kieliszek za kieliszkiem…

Kiedy pianista kończy grać jeden kawałek, przechodząca obok kelnerka zaczyna bić brawo, kilka osób z sali przyłącza się do oklasków, pianista się uśmiecha…

Ciekawe ile osób przyszło tu w przeciągu tych wszystkich lat tak jak ja, tylko po to żeby naszkicować coś, poczuć atmosferę miejsca, w którym pracowali inni, zdolni, zdolniejsi…

Jest kilka młodych kelnerek, kelnerów, barman… wszyscy noszą czarne surduty i białe koszule, czarne spodnie i czarne buty…

Manager sali przechadza się od stolika do stolika…

Widzę wieszak na kapelusze przy gaśnicy…

Kelnerka łyknęła piwo z kufla i odłożyła go na bar…

Młody kelner położył mi rachunek na stoliku i poszedł do sąsiedniej sali…

Płacę, składam powoli szkicownik i myślę, że pójdę jeszcze wrzucić napiwek pianiście, podobało mi się jak grał…

I nagle słyszę głos zza pleców:

– Hi… Can I watch?

Marta:

Hej…

Magda:

Cii… wiem… czytamy…

Marta:

Ale…

Pisarz:

Czytajcie…

Marta:

Ech…

Reporterka:

Nie…

Artysta:

Tak…

Can I watch… dokładnie to samo pytanie, które zadałem rano mojej współspaczce, której imienia nie poznałem…

Reporterka:

Nie wierzę…

Artysta:

A jednak…

Reporterka:

Wrócili?

Artysta:

Nie… to nie była moja współspaczka…

Reporterka:

Och… ok… No, ale w takim razie kto?

Artysta:

Właśnie… Obróciłem się, żeby zobaczyć… O…

Reporterka:

No powiedz już…

Artysta:

To była dziewczyna z biblioteki…

Reporterka:

Nie żartuj…

Artysta:

Serio…

Reporterka:

Ale jak?

Artysta:

Prawda. Też mi się to pytanie pojawiło…

– We’ve met…

– Yes, in library…

– Yes. And now?

– Now I’m here, yes.

– But how?

– I followed you…

– Yhm.. Ok… Why?

– Hehe… Can I sit?

– I guess…

– Thanks.

Reporterka:

Poczekaj… Tak po angielsku chcesz o tym opowiadać?

Artysta:

Tak rozmawialiśmy. Ale to był prosty angielski… a wolisz, żebym po polsku?

Reporterka:

Chyba tak. Nie, żebym sobie nie mogła przetłumaczyć, ale wolałabym, żeby to jednak Twoje słowa były, a nie moje tłumaczenie…

Artysta:

Ok.

Reporterka:

Dobrze… Czyli… jak to się stało, że dziewczyna z biblioteki poszła za Tobą aż do Czterech Kotów?

Artysta:

Dobrze… Też mnie to ciekawiło…

– Wiesz, bo jednak nie co dzień dziewczyny mnie… idą za mną taki kawał drogi…

– Haha, ja też nie co dzień chodzę tak za kimś…

– No dobrze, zaciekawiłaś mnie… Chcesz się może czegoś napić?

– Herbaty, chętnie…

Zamówiłem jeszcze dwie herbaty. Stary kelner nie był specjalnie zachwycony, ale przyjął zamówienie. Pianista grał kolejną melodię…

– No to opowiadaj… Może od biblioteki…

– Tak… Rozpoznałam Cię właściwie od razu kiedy przysiadłeś się do mojego stolika.

Reporterka:

To była Maria?

Artysta:

Poczekaj… I… nie…

Reporterka:

Ok. No to przyspiesz…

Artysta:

– Rozpoznałaś mnie?

– Tak. Jak tylko Cię zobaczyłam… I od razu napisałam o tym do znajomej na „fejsie”…

– Faktycznie pisałaś coś na kompie i mocno się uśmiechałaś do tego…

– Tak. Bo wiesz, nie co dzień takie sytuacje się człowiekowi przytrafiają. I pytałam koleżanki co mam zrobić, a ona mi odpisała, żebym zagadała do Ciebie, najlepiej żebym wyszła z biblioteki i zaczekała na Ciebie. I tak zrobiłam.

– Czekałaś na mnie przed biblioteką?

– Tak.

– I czemu nie zagadałaś?

– Bo to nie takie proste.

– A później? Przecież ja byłem w tamtym barze…

– Tak. Tam też chciałam podejść, ale nie mogłam się zebrać… Ale teraz, jak zobaczyłam, że płacisz, to pomyślałam, że to chyba ostatnia szansa… I podeszłam…

– Hmm… Ok. To wszytko brzmi…, no, to mi generalnie schlebia, ale wciąż… tylko nie zrozum mnie źle, ale ja wciąż nie wiem skąd my się znamy?

– Nie znamy się.

– Ale? Rozpoznałaś mnie?

– Tak. Ale nie dlatego, że się znamy, tylko dlatego, że ja znam Ciebie, a nie podejrzewam, żebyś Ty znał mnie.

– Ok… To powiedz mi proszę skąd mnie znasz?

Dziewczyna wskazała na mój szkicownik.

– Myślałam, że szkicownik nie jest Ci potrzebny do pracy…

– Aha?

– Jeszcze nie wiesz skąd?

– Nie…

– Widziałam Twoje obrazy…

– Moje obrazy?

– Nieistniejące.

– Ooo…

Wyobraź sobie moje zdziwienie… Moje obrazy… Widziała… Wow… Ok. Po pierwsze, zaczęło to się układać w jakąś całość… Po drugie… Wow… Dziewczyna rozpoznała mnie jako artystę… Wow…

Reporterka:

No…

Artysta:

No…? To było wielkie… To już nie to, że Koniu na podstawie mojego obrazu pisze opowiadanie, to już nie to, że mam wystawę w tym czy innym miejscu, ale to żywa osoba, która rozpoznała mnie na ulicy…

Reporterka:

Aha… sodówka…

Artysta:

Co?

Reporterka:

No, widzę, że sodówka zaczęła uderzać Ci do głowy…

Artysta:

Ha… ha… ha… Nie… Nic z tych rzeczy. Po prostu ucieszyłem się, że ktoś rozpoznał mnie ze względu na moją sztukę. Dla mnie to było mega przeżycie…

Reporterka:

Ok, ok. Spoko… Domyślam się… Te lata spędzone na tworzeniu… i teraz nagle zaczęły się opłacać…

Artysta:

No właśnie… chyba, że to z ironią było?

Reporterka:

Nie… Już dobrze… I jak się to potoczyło z tą dziewczyną?

Artysta:

Zaczęliśmy rozmawiać…

– Niesamowite, jeszcze nigdy nie spotkałem tak po prostu kogoś kto słyszałby o tym co tworzę.

– No to cieszę się, że jestem tą pierwszą.

– Jesteś. Ale jak w ogóle?

– Co jak?

– Jak?… Skąd?… Skąd wiesz o tym co tworzę? Jak mnie rozpoznałaś? Co myślisz o moich obrazach, rzeźbach?

– Dużo tego „jak”, haha… To po kolei…

O Twoich obrazach usłyszałam z okazji wystawy w… I tam przy opisie tej wystawy było też Twoje zdjęcie i krótki wywiad. Spodobał mi się Twój pomysł na sztukę, więc trochę więcej o Tobie poszukałam na sieci i znalazłam różne Twoje obrazy i rzeźby. No i jak się pewnie domyślasz, też mi się spodobały. Były takie inne niż to o czym się uczymy… Aha, bo ja studiuję historię sztuki tu na Uniwersytecie. No i jak Cię zobaczyłam w bibliotece, to od razu Cię rozpoznałam…

– No, to teraz wszystko staje się jaśniejsze… I cieszę się, że za mną poszłaś taki kawał drogi…

– Ja też.

Przegadaliśmy tak chyba z godzinę lub dwie w 4 kotach, mówiliśmy trochę o sztuce ogólnoświatowej, trochę o tym co dzieje się w Barcelonie aktualnie, o tym co Maria nr 3 (bo tak ją sobie nazwałem, wiesz: jedynka to była ta sprzed lat, dwójką była ta z poranka, więc ta została trójką) tworzy, bo oczywiście oprócz tego, że studiowała historię sztuki, to sama też tworzyła, o tym co ją inspiruje… I generalnie było bardzo przyjemnie… Tak to musiało wyglądać te sto lat temu również… W tle cały czas grał pianista, ludzie się przewijali, przychodzili, odchodzili, a my rozmawialiśmy… Aż i my w końcu zdecydowaliśmy, że już czas na nas…

– Idziemy?

– Chyba tak. Jeszcze tylko napiwek dla pianisty i możemy się zwijać.

– Ładnie grał, prawda?

– Tak. I grał taką jedną melodię, którą wiem, że znam, ale nie potrafię sobie przypomnieć skąd.

– Zdarza się.

– Tak… To co robimy? Masz ochotę na jakiś spacer?

– Wiesz, myślę, że już czas spać.

– Aaa… Nie… czemu… A może pójdziemy jeszcze na chwilę do mnie do hostelu? Tam pewnie jest jakaś impreza…

– Haha… nie tym razem… ale możesz mnie odprowadzić do domu, mieszkam niedaleko…

– O. Dobrze.

Faktycznie, mieszkała kilka przecznic dalej, po drugiej stronie Rambli, więc znów zobaczyłem jak wygląda ten deptak nocą. I śmieszna sprawa… bo jak tam przechodziliśmy to nagle drogę przebiegł nam czarny kot… popatrzyliśmy po sobie, uśmiechnęliśmy i poszliśmy dalej… No i nie uszliśmy więcej jak kilka metrów, a tu znowu ten kot…

– Chyba Wszechświat daje nam jakiś znak. Albo ten czarny kot ma do nas jakąś sprawę.

– Haha… może… ale to były dwa koty… to znaczy kot i kotka…

– No co Ty? To był ten sam kot.

– Nie. To były dwa różne koty.

– Taak… A jak Ty to niby zauważyłaś?

– Kotka była jaśniejsza i a kocur miał białą łatkę na brzuchu, nie widziałeś?

– Gdzie?

– Haha… Na brzuchu… serio.

– No nie wiem… Jak ja to miałem zobaczyć?… Dla mnie to był ten sam kot.

– Nie. To zdecydowanie nie był ten sam kot.

– Ale skąd możesz być taka pewna?

– Bo znam te koty.

– A widzisz…

– Haha… No… I one się tak gonią czasami… i chyba się lubią, bo raz pamiętam jak tej kotki przez chwilę nie było to ten kocur zupełnie nie był sobą… (without her, he was not the same) miauczał tak strasznie, aż się go żal robiło…

– O… A co się stało z kotką?

– Okazało się, że właściciele wzięli ją na kilka dni na wyjazd za miasto… No, ale jak wrócili to wszystko było po staremu. Koty się spotkały i kocur znów był szczęśliwy…

– Heh, fajna historia…

– Też tak myślę…

– I proszę, wyszliśmy z Kotów, a tu znowu Koty… To może jednak jakiś znak…

– No… Tylko tym razem dwa… a nie cztery…

– A, to ja mam kolejne dwa… W komputerze co prawda, ale może to wystarczy… I będą cztery…

– Nie rozumiem?

– Haha… Mam w komputerze historię – opowiadanie mojego znajomego… o dwóch kotach… Prawdku i Daszradce… Mogę Ci je przeczytać jeśli zechcesz… bo to też fajna historyjka…

– A, dobre… ale z przeczytaniem to może później… Hmm… Prawdek i Daszradka… Śmiesznie to brzmi w ogóle… ale to w sumie fajne imiona dla kotów…

– Hmm… W sumie… A te jak się nazywają?

– Właściwie to nie wiem… Myślę, że te też mogłyby się tak nazywać… Prawdek Drugi i Daszradka Druga…

– No…

I tak dotarliśmy pod jej klatkę…

– Jesteśmy.

– Już? szybko…

– Dziękuję za super wieczór.

– Hmm… Ja również.

– Naprawdę cieszę się, że Cię spotkałam, ale teraz niestety muszę już iść…

– Musisz iść… Hmm… szkoda… Ale na pewno musisz?

– Niestety.

– Ale przecież podobno w Barcelonie ludzie imprezują do samego rana.

– Może niektórzy imprezują, ale ja mam jutro rano zaliczenie na uczelni.

– Aaaa… No to naprawdę szkoda… ale rozumiem. A z czego to zaliczenie?

– Gaudi.

– Hmm… No, to przynajmniej coś ciekawego.

– W miarę… Słuchaj, ale jutro po tym zaliczeniu mam czas, więc jakbyś chciał to mogę Cię oprowadzić trochę po mieście.

– Pewnie. Chętnie.

– No to super. Przyjdź w takim razie pod bibliotekę o 11.00. I pokażę Ci jeszcze inne barcelońskie koty… Może też się cztery uzbierają…

– Dobra.

I tak powiedzieliśmy sobie dobranoc i Maria3 poszła do siebie na górę, a ja zacząłem się kierować w stronę hostelu bo godzina już zrobiła się późnawa… relatywnie oczywiście, jeśli miałem wstać wcześnie rano… Wieczór wciąż pozostawał piękny, kolor nieba i wody (w fontannie, bo do morza to stamtąd daleko było) przypominające, że jestem w magicznym miejscu, dźwięki gitary unoszące się w powietrzu, super spotkanie z Marią3, wspomnienia całego tego dnia i łóżko wzywające do spania towarzyszyły mi w drodze do hostelu…

…uznawszy dzień za udany udawałem się na zasłużony odpoczynek…

Po drodze jeszcze mijałem 4 koty, w których już za wielu ludzi nie było, uśmiechnąłem się tylko do siebie i poszedłem dalej. To całkiem przyjemna knajpka – pomyślałem…

Reporterka:

Sielankowo się nagle zrobiło… Ale stworzyłeś wtedy kolejną rzeźbę, obraz?

Artysta:

Wtedy nie. Ale na podstawie Kotów stworzyłem później obraz… Już Ci o nim wcześniej wspominałem… „Spelunka”…

Reporterka:

„Spelunka”?

Artysta:

Tak… Trochę przewrotnie, a trochę… No, zresztą…

Reporterka:

Aha, a na podstawie spotkania z tą Marią3 (jak ją nazywasz)?

Artysta:

Jeszcze nie…

Reporterka:

No dobrze… Kontynuuj więc spelunkowiczu…

Artysta:

Wróciłem do hostelu… Tam było już trzech chłopaków… Jeszcze nie spali… Wszyscy nowi… Czyli tym razem sala męska… Rozmawialiśmy przez chwilę o tym skąd jesteśmy, gdzie się wybieramy… Dwóch z nich to lekarze… i jednocześnie – para…

Reporterka:

O… i tu zaczyna się robić ciekawie…

Artysta:

Tia, już widzę jak Ci się oczy śmieją do tych Twoich kosmatych myśli… ale nic z tego… Przynajmniej na razie…

Reporterka:

No… ciekawie…

Artysta:

Wracając…

Reporterka:

Ciekawiej…

Artysta:

No już, bo się nie mogę wczuć…

Reporterka:

Kontynuuj… Czuj się jakby mnie tu nie było…

Artysta:

Aha… jasne…

Wracając… Przyjechali do Barcelony na wakacje na tydzień, pochodzili z Murcji… Trzeci był studentem architektury z Londynu, przyjechał do Barcelony na Erasmusa, w hostelu zameldował się na kilka dni, żeby znaleźć mieszkanie…

Posiedzieliśmy i porozmawialiśmy jeszcze chwilę, po kolei biorąc prysznic, szykując się do spania… pożyczyliśmy sobie dobrej nocy… i kima…

Reporterka:

I co? Tyle?

Artysta:

Tyle. A czego się spodziewałaś?

Reporterka:

No wiesz… po opowieści na temat poranka… po opowieści na temat Marii1, 2 i 3… I jeszcze ten prysznic, o którym wspomniałeś…

Artysta:

Tia… Tym razem jednak nikt z nas nie był zainteresowany niczym więcej… Nie wszystkie spotkania, nawet te w hostelu, muszą się kończyć tak jak to poranne…

Reporterka:

No, ale niektóre mogłyby… ale niech Ci będzie… Najwyżej jak to będę opracowywać to coś dodam od siebie…

Artysta:

No… spróbuj…

Reporterka:

Spróbuję… Kontynuuj.

Artysta:

A idź…

Następnego dnia wstałem odpowiednio wcześnie, żeby zdążyć na 11 do biblioteki. Na śniadanie zeszliśmy wszyscy razem, całym pokojem… podzieliliśmy się planami na ten dzień i umówiliśmy, że wieczorem pójdziemy razem na mecz do jakiejś knajpki… Pomyślałem, że zaproszę też Marię3… Chłopaki z Murcji kibicowali Barcelonie, Londyńczyk w sumie nie interesował się piłką nożną, ale stwierdził, że może się też przejść…

Rozeszliśmy się więc, póki co, każdy w swoją stronę…

Poszedłem do biblioteki…

Dotarłem tam za piętnaście jedenasta, usiadłem przed wejściem i czekałem…

Czekałem…

Czekałem…

Reporterka:

Oj…

Artysta:

No… Oj…

Czekałem tak do 12.00, ale nie przyszła…

No…

Przecież wczoraj to wcale nie wyglądało jakby chciała mnie wystawić… więc coś musiało się stać…

Stwierdziłem, że pójdę do niej do domu zapytać o nią… i poszedłem… I szedłem… Szedłem…

Reporterka:

Oj2?

Artysta:

No… Oj2… w nocy jak ją odprowadzałem to zupełnie nie zapamiętałem adresu, a i sama droga… wiesz, to ona mnie raczej prowadziła, uliczki były takie podobne do siebie jak dla mnie, było ciemno, a poza tym to ja byłem tak zajęty rozmową, że nie zwracałem dokładnie uwagi jak i gdzie idziemy… i teraz zupełnie nie miałem pojęcia gdzie ona właściwie mieszkała… No, mówię Ci – oj na całego…

Reporterka:

Ano… oj…

Artysta:

Ano… Powłóczyłem się jeszcze chwilę po tych uliczkach, ale w końcu stwierdziłem, że wrócę jednak do biblioteki i spytam czy może jej tam nie było…

Reporterka:

Niech zgadnę. Oj3?

Artysta:

Dokładnie… oj3, czyli nic z tego… Do biblioteki nie dotarła… Zostawiłem jej tam tylko kartkę… gdyby jednak… z numerem telefonu… i dopiskiem „This Cat without you is not the same… call me”… Wiesz, w nawiązaniu do tego kocura, o którym rozmawialiśmy po drodze do niej…

Reporterka:

Aha.

Artysta:

I poszedłem na miasto… Znów sam…

Marta:

Aj…

Magda:

Co?

Marta:

Nie… nic… szkoda chłopaka…

Magda:

No… trochę…

Pisarz:

Czytajcie dalej…

Magda:

Czytamy…

Reporterka:

Ech, Ty to trochę pechowy chyba jesteś…

Artysta:

Mnie to mówisz?

Reporterka:

Ale z drugiej strony… sam to prowokujesz… Nie zapisałeś jej adresu, nie wymieniliście się numerami telefonów wieczorem… No i ta kartka to też taka nieoczywista raczej… No dobrze, ale co było w takim razie dalej?

Artysta:

Nie wiem o co Ci chodzi z tą kartką, ale nie ważne…

Reporterka:

Hahaha…

Artysta:

Skoro już zrezygnowałem ze spotkania z Marią3, to postanowiłem przynajmniej zobaczyć jak wygląda sztuka uliczna w Barcelonie… pochodzić po ulicach w poszukiwaniu różnych ciekawych rzeźb, pozaglądać na stragany w poszukiwaniu inspiracji do stworzenia czegoś nowego… bo wiesz, na straganach jest mnóstwo inspirujących rzeczy… I to odwraca uwagę od myślenia…

Zresztą, sztuka miejska (czy jak ją nazywają: street art) zawsze była dla mnie interesująca… inspirująca… Widzieć co ludziom się podoba, czym dzielą się z innymi… ale nie w galeriach, nie w muzeach, tylko w strefie publicznej, to bardzo inspirujące…

Chodziłem więc tak cały dzień i obserwowałem… Marii pierwszej, drugiej, ani trzeciej nie spotkałem, ale za to było trochę graffiti, były rzeźby, wlepki, nawet to co sprzedawali na straganach było ciekawe… te starocie mówią tak dużo o ludziach… część to oczywiście zwykłe „rupiecie znalezione na strychu”, ale można znaleźć w tym wszystkim perełki, coś wyjątkowego, coś co da Ci do myślenia… i mnie się podoba wyszukiwanie tego… Jest też w tym taki element niepewności… Bo idziesz i szukasz i nie wiesz co znajdziesz… To nie jest tak jak w muzeum, że masz z góry napisane jaka wystawa jest w danym momencie, możesz nawet znaleźć notkę o artyście, który wystawia… Na ulicy nie wiesz na co trafisz, nie znasz artysty i nigdy go/jej zapewne nie poznasz… I to dodaje dodatkowego smaczku… To jest trochę jak w życiu… Takie dzieło przypadku… I ja to lubię…

I tak zszedł mi cały dzień…

Reporterka:

Cały dzień na chodzeniu w poszukiwaniu sztuki ulicy?

Artysta:

Tak wyszło… Zresztą to nie pierwszy i nie ostatni dzień, który tak spędziłem w swoim życiu… Powinnaś kiedyś spróbować…

Reporterka:

Haha…

Artysta:

Nie… serio…

Reporterka:

Dobrze… Znalazłeś przynajmniej coś ciekawego?

Artysta:

O, wiele ciekawych rzeczy znalazłem…

Przykładowo, znalazłem trochę ciekawych mądrości życiowych…

Bo wiesz… lubię spisywać mądrości życiowe i ludzkie wyznania życiowe jak gdzieś takie znajdę… Szczególnie dużo jest ich w toaletach… Nie wiem, ale chyba ludzie wtedy doznają jakiegoś olśnienia… Ale są też na ścianach budynków, na książkach z biblioteki lub kupowanych na straganach, na ławkach w parku… I mam taką listę, do której zaglądam jak mnie łapie… i zawsze znajdę coś co mi pomoże w tej konkretnej chwili…

Jak chcesz to Ci kilka przeczytam… O… tu je mam… O, te z kategorii „o życiu”…

„Nie sztuką jest zachować spokój gdy na polu cisza. Sztuką jest pozostać w zen gdy hula zawierucha.”

„Nie próbuj przekonać innych do swoich racji…

Przedstaw je i pogódź się z tym, że znikną w hałasie tłumu…”

„potrzeba samorealizacji jest potrzebą kulturową”

Mam też takie z kategorii „o pracy”:

„Nie sztuką jest pracować i osiągać efekty kiedy wszystko idzie gładko i pracuje się na pełnym luzie…

Sztuką jest osiągać efekty gdy pracuje się pod presją, gdy coś Cię blokuje, gdy nie jesteś w stanie się ruszyć co dopiero mówiąc o jakiejkolwiek pracy…”

„1. Po pierwsze – opanować stres i wziąć się do roboty…

2. Po drugie – jak człowiek weźmie się do roboty wyniki się zaraz pojawią…

3. Po trzecie – a jak się nie pojawią to wrócić do „po pierwsze”… bo na pewno pojawi się stres…”

„dopóki jest flow problemu nie ma, ale co zrobić gdy flowa nie ma?”

I jeszcze kilka z kategorii „o sobie samym”… chyba… tak sobie je przynajmniej nazwałem…

„Jestem niezaradny życiowo… i wiem o tym… a Ty?”

„You had a glimpse into my mind… What will you do about it?”

„If you can’t be normal… embrace your madness.”

„Zdajesz sobie sprawę, że jesteśmy tą samą osobą?”

To ostatnie mnie szczególnie zastanowiło… bo co konkretnie autor miał tu na myśli, to nie mam zielonego pojęcia… Może kiedyś się dowiem…

No… i kiedyś myślałem, że te mądrości to muszą być bardziej ambitne… ale teraz, wiesz, mam wrażenie, że te mądrości wcale nie muszą być jakieś ambitne… one mogą być banalne…

I pewnie, że można spytać czy warto w takim razie o tym mówić, pisać jeśli to coś banalnego…

I dla mnie warto. Bo to co dla jednych jest banalne, dla innych może być nieoczywiste, a poza tym to co dziś wydaje mi się banalne, jutro jak znajdę się w czarnym dole, wcale nie musi aż takie być…

No i wtedy znalazłem taką jedną mądrość na murze…

„Stop looking around. I’m right here.”

I pod spodem był jeszcze dopisek

„Your Love/Life”

I to mi się spodobało… To było dokładnie to czego wtedy potrzebowałem…

Reporterka:

Dobre to…

Artysta:

Też tak uważam… No i jeszcze wiele rzeczy widziałem i na murach i na straganach, ale to było takie najbardziej reprezentacyjne chyba… Aha, ale póki co nie rzeźbiłem, ani nie malowałem na ich podstawie… bo domyślam się, że chciałaś o to zapytać… Aczkolwiek trochę mnie to do czegoś natchnęło… To był taki element układanki, która powoli się sama układała… choć ja o tym jeszcze nie wiedziałem… ale o tym za momencik…

Reporterka:

No… niech będzie… Co więc w takim razie było dalej?

Artysta:

Od Marii3 przez cały dzień nie dostałem żadnej wiadomości, więc wieczorem wyszliśmy z chłopakami do knajpki w okolice Camp Nou… Wyszliśmy odpowiednio wcześnie, żeby poczuć klimat tego wydarzenia… I idąc tam, zrozumiałem, jak wielką religią jest u nich piłka nożna… Wiesz tam jest z jednej strony taka długa aleja prowadząca na stadion i tamtędy szły setki, tysiące ludzi poubieranych w koszulki, szaliki, a niektórzy nawet w jakieś takie dziwaczne przebrania, wymalowani… To była taka kolorowa rzeka ludzi, radosnych, gdzieniegdzie z okrzykami na ustach… Byli młodsi i starsi, dziadkowie, babcie (choć babć może trochę mniej było), wnuki… Normalnie całe rodziny wielopokoleniowe… I nie było tam czuć żadnej agresji, tylko radość z tego wydarzenia…

I te skutery jeszcze… Bo generalnie to w Barcelonie sporo osób porusza się na skuterach i stoją czasami tak rzędy dziestu jednośladów przy budynkach, ale to co zobaczyliśmy przy stadionie… tam było kilkaset albo i z tysiąc tych skuterów na takim placu, poustawianych tak ciasno, że prawie jeden na drugim…

W końcu zobaczyliśmy też podjeżdżający pod stadion autobus Realu… Znając polskie doświadczenia spodziewałem się, że wtedy zrobi się gorąco, ale nic takiego… Dalej było spokojnie, może jedna osoba gwizdnęła, ale to wszytko… zupełnie inaczej sobie to wyobrażałem…

Chłopaki z Murcji dobrze wiedzieli co tam warto zobaczyć… Prawdziwi kibice… zabrali nas do sklepu, który jest tam tuż przy stadionie (i z okien tego sklepu mogliśmy nawet zobaczyć kilku piłkarzy szykujących się do meczu), jest tam też muzeum, ale tego nie zwiedzaliśmy… Ja jeszcze od czasu do czasu rozglądałem się czy gdzieś jednak nie będzie którejś z Marii, ale nic z tego…

Tuż obok było też lodowisko, które znaleźliśmy przez przypadek… Akurat jakaś dziewczyna robiła tam piruety na lodzie… Ładnie wyglądała… Troszkę jak taka tańcząca księżniczka… tańcząca księżniczka z lodowego królestwa… Bardzo mi się to spodobało, cała ta scena… Może to też przez to, że w ogóle od poprzedniego wieczoru… a nawet od poranka w sumie… taki, mam wrażenie, bardziej podatny na piękno byłem… a może też przez odmienność tej sytuacji w stosunku do całej reszty… do tej rzeszy kibiców, takiej trochę masy… a tu jedna, sama, tak delikatna, zwiewna na tych łyżwach… może to przez to jak się poruszała… no, nie wiem… I tak – wtedy stworzyłem obraz „księżniczka na lodzie”…

Reporterka:

Aha… Hmm…

A na podstawie tych skuterów i tej rzeki ludzi? Nic?

Artysta:

Nic. „Księżniczka” była wdzięczniejszym obiektem do uwiecznienia… Wdzięczniejszą muzą…

Reporterka:

Ok. Rozumiem… Kontynuuj.

Artysta:

Poszliśmy dalej…

W knajpach było granatowo-bordowo (podstawowe barwy klubu) i żółto-czerwono (barwy Katalonii – wiedziałem to od Marii pierwszej), ktoś tam gdzieś puszczał jakieś race na ulicach… młodzi ludzie spokojnie popijali piwo… Wszędzie dookoła stadionu ludzie w koszulkach, z flagami, szalikami… na skwerku, na schodach, na ławkach…

Przed stadionem handel biletami… tutaj bilety były już dużo tańsze, ale i tak po 150 euro, więc stwierdziliśmy, że nie bardzo…

Poszliśmy do takiej knajpki niedaleko stadionu…

W końcu nadeszła ta pora… Knajpki i ogródki były już całkowicie zaludnione. Ba, nawet przed knajpkami ustawiły się lokalne tłumki…

El Clásico się rozpoczęło…

Długo trzeba było czekać na pierwszą bramkę, ale jak już padła, wiedziało o tym całe miasto… Fiesta się rozpoczęła… To było piękne…

Ta pierwsza bramka dla Barcelony widziana razem z Barcelończykami zrobiła na mnie kolosalne wrażenie… Zobaczyłem jak ważny jest dla nich ten sport… Może bardziej zrozumiałem też Marię…

Skracając trochę historię tego meczu powiem Ci tylko, że później już nie było tak różowo i ostatecznie skończyło się na remisie…

Ale i tak… wrażenie niezapomniane… i wiesz, że teraz trochę żałuję, że jednak nie poszliśmy na stadion… Bo jak się słyszało ten ryk dochodzący z trybun… To co się musiało dziać tam w środku… Ech, o tym pewnie się następnym razem przekonam…

Reporterka:

Hmm… Ty chyba faktycznie nie jesteś specjalnie fanem piłki nożnej…

Artysta:

No wiesz… czemu tak mówisz?

Reporterka:

Bo skróciłeś historię meczu do kilku zdań zaledwie, a przecież o El Clásico, jakiekolwiek by nie było, na pewno można dużo dłużej opowiadać. Kto grał, kto strzelił gola, kto był dobry, a kto słaby… A Ty mi tu mówisz, że padła bramka, a później był remis… No, trochę jak, za przeproszeniem, baba, o tym opowiadasz…

Artysta:

No pięknie fanko piłki nożnej… Następnym razem będę bardziej zwracał uwagę na te szczegóły i więcej Ci opowiem…

Reporterka:

No nie wiem czy będzie następny raz…

Artysta:

Hahaha…

Reporterka:

Dobrze. Co w takim razie było później…

Artysta:

Później…

Po meczu poszliśmy jeszcze do klubu na plażę… I tu znów żadnej z Marii nie spotkałem… Ten klub to trochę taka imprezownia była, w stylu tych, do których już dawno nie chodziłem, ale co tam – byłem z chłopakami, było ok. Poza tym bardzo ładne dziewczyny, dobra zabawa, trochę tańczenia… i tak sobie wtedy pomyślałem o tym klubie… i ogólnie o różnych miejscach do których ludzie chodzą, że ja to nie rozumiem dlaczego niektórzy uważają się za „lepszych”, bo chodzą do takich „super klubów”…, ale tym bardziej nie rozumiem jak inni uważają się za lepszych, bo do „tych klubów” nie chodzą…

W ogóle to ludzkie uważanie się za lepszych, to dla mnie jest takie z jednej strony naturalne, ale z drugiej, tak staroświeckie, tak nie przystające do dzisiejszych czasów, że dziwię się, że to jeszcze istnieje i funkcjonuje.. I to nie tylko wśród starszych ludzi, takich koło trzydziestki, ale też wśród młodzieży… A przecież oni już żyją w innym świecie, to jak to jest, że mają to „starcze” myślenie: „my jesteśmy Ci lepsi”… przecież to absurd… No, ale to tylko przez chwilę miałem takie myśli, a później wróciłem do tu i teraz, tańca, błahych rozmów, śmiechu i ogólnie dobrej zabawy…

A później wróciliśmy do hostelu… Wracaliśmy na piechotę i rozmawialiśmy o różnych sprawach…

Najpierw rozmawialiśmy o piłce, później o naszych krajach, później zeszło na religię, sens życia… (czyli to co lubię (lubiłem) najbardziej)… i w końcu na sprawy mniejszości seksualnych w Polsce, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii…

Sporo rozmawialiśmy o homoseksualizmie, bo to było dla chłopaków z Murcji szczególnie ważne…

Opowiadali nam (mnie i Londyńczykowi) o tym jak to jest w Hiszpanii, my im o tym jak to jest w Polsce i UK, na tyle na ile wiedzieliśmy…

To była długa rozmowa… długa droga do hostelu…

I wtedy znów tak dobitnie zobaczyłem, że nie do końca mogę wczuć się w osobę z mniejszości zarówno tej ze środowiska LGBT jak i tej ze środowiska „anty-LGBT”. Jestem człowiekiem środka ze wszystkimi tego plusami i minusami. Tak jak wcześniej stworzyłem ten obraz „ich walka – nasza walka”, tak teraz jeszcze bardziej zobaczyłem te różnice…

Tak dosadnie dało mi o tym do myślenia jedno zdanie, które powiedział Iker… „Widzisz”… powiedział… „myśmy byli kiedyś w Rosji… i tam szliśmy ulicą trzymając się po prostu za ręce… nic więcej… I nagle podeszli do nas tacy łysi i zwyczajnie nas za to pobili, za to, że trzymaliśmy się za ręce…”

I wtedy po raz kolejny właśnie dotarło do mnie, że ja nie będę w stanie tego zrozumieć… Jak to jest, kiedy idziesz ulicą z kimś kogo kochasz, trzymacie się za ręce i za to jedno ludzie Cię nienawidzą na tyle, że są gotowi Cię pobić, a nawet zabić…

Te moje wszystkie przemyślenia wydały mi się wtedy takie trochę oderwane od rzeczywistości…

To „i jedni i drudzy mogą mieć rację, albo nie rację… mają takie samo prawo do swoich poglądów”…

To „jeśli nie ma boga – jednostki nadrzędnej, nie ma też praw ważniejszych – jest prawo jednego vs prawo drugiego i tyle… i dopiero na takiej bazie można budować prawa ogólne…”

To, że uważałem, że ciężko mówić o wartościach bez odwoływania się do jakiegoś boga, bo bez „boga” (jakkolwiek pojętego) wartości są po prostu „wymysłem” ludzi…

To, że jeżeli ktoś myśli, że danej grupie (mniejszości/większości) coś się należy, to operuje w obrębie pewnej wiary, bo bez wiary nic się nikomu nie należy…

To, że tłumaczenie innym, że nie mają racji to tak na prawdę przekonywanie do swojej racji, a nie walka o prawdę obiektywną…

To wszystko było tak nieadekwatne w tej sytuacji… realnej sytuacji… Tak absurdalnej z mojego punktu widzenia… Tak… No, nie…

To wtedy znów zdałem sobie sprawę, że gdybanie, filozofowanie pozostanie zawsze tylko filozofowaniem, a życie pozostanie życiem… To dwa światy, które nie zawsze, albo raczej – bardzo rzadko – się łączą… I choć może niewiele z tej myśli wtedy wynikło, to jednak wpłynęło to na moje dalsze działania… właśnie… działania… w odróżnieniu od filozofowania…

I tak idąc, rozmawiając, rozmyślając, dotarliśmy w końcu do hostelu… Byliśmy już wszyscy bardzo zmęczeni… W hostelu przywitała nas znajoma recepcjonistka, zapytała o mecz, czy oglądaliśmy, wiesz, mieliśmy na sobie szaliki Barcelony, odpowiedzieliśmy, że oczywiście… chwilę z nią jeszcze porozmawialiśmy i poszliśmy do pokoju… Atmosfera znowu zrobiła się bardziej pozytywna…

Reporterka:

No, w końcu…

Artysta:

Co w końcu?

Reporterka:

No… coś przyjemniejszego, bo to trochę przybijające było…

Artysta:

No… niestety… czasem tak jest… ale to też, przynajmniej dla mnie, było potrzebne chyba wtedy… Kolejny taki ważny dla mnie aspekt życiowy – ciekawe rozmowy – pojawił się podczas tej mojej wyprawy już praktycznie na samym jej początku… I to było dobre…

Reporterka:

No… w sumie… Ale poszliście do pokoju… wcześniej ciekawie porozmawialiście… zbliżyliście się do siebie… pewnie było też jakieś wino wcześniej… no, więc co było dalej, wiesz, w tym pokoju? Nie krępuj się… opowiadaj…

Artysta:

Aha… Ty znowu o tym… Nic nie było…

Reporterka:

Eee… Słabe to… jak mawia dzisiejsza młodzież…

Artysta:

No cóż… Trudno…

Reporterka:

No… ale nic? Tak totalnie? Przecież tyle rozmawialiście o tym…

Artysta:

Nic… Był tylko krótki sen… szybkie śniadanie… pożegnanie się z chłopakami… gdzieś tam z tyłu głowy jeszcze czekanie na ewentualny telefon od Marii3 (który jednak nie nadszedł)… a później szybkie zebranie się i fru…

O ile z Polski doleciałem na lotnisko w Gironie, o tyle teraz musiałem dotrzeć na lotnisko miejskie Barcelona El-Prat. Zadanie okazało się o tyle proste, że wystarczyło wsiąść w kolejkę i po pół godzinie znalazłem się tam gdzie znaleźć się powinienem.

I tak, lotnisko w Barcelonie jest większe od tego w Gironie. Odprawa odbywa się sprawnie, wchodzi człowiek do samolotu i… leci… Kierunek – Porto.

Magda:

I co? To już wszystko o Barcelonie?

Pisarz:

Tak.

Magda:

Ale tam jest tyle zdjęć na facebooku?

Pisarz:

No…

Magda:

No… I o co z nimi chodzi w takim razie?

Pisarz:

A… to się później wyjaśni… Na razie jest tyle…

Magda:

No, ok… To czytajmy…

/przeczytaj aneks – historię lotu Artysty z Barcelony do Porto – sen o wiecznie żywej galerii/ (otwiera się w nowym oknie)

Pisarz:
I na razie to tyle o Barcelonie i locie do Porto…

Magda:
No… W końcu… To mogę już teraz coś powiedzieć?

Marta:
Mów.

Magda:
Bo ja widziałam taką wizytówkę, o której oni mówili. U Ciebie, Marta…

Marta:
Na pewno?

Magda:
Na pewno.

Marta:
No…

Magda:
No… i czegoś tu już teraz nie rozumiem…
Skąd te uśmiechy?

Pisarz:
Nie… nic… czytaj dalej…

Magda:
Ale… Ty to zrobiłeś? Te wizytówki o których rozmawiał Artysta z Reporterką?

Pisarz:
Naprawdę, czytaj… wszystko się w końcu wyjaśni…

PORTO

Artysta:

Porto… Tak.

Po wizycie w Barcelonie, Porto wydało mi się miasteczkiem zdecydowanie cichszym. I zdecydowanie bardziej pagórkowatym. O ile w Barcelonie wydawało mi się, że jest gdzie ćwiczyć podbiegi, o tyle w Porto po prostu nie dało się podbiegów nie ćwiczyć. Można powiedzieć, że to miasto równouprawnienia – wszyscy mają tam tak samo pod górkę w życiu (i tak samo z górki)…

Pierwsze co mnie w tym mieście urzekło to wąskie, wijące się w górę i w dół uliczki z małymi kamieniczkami w wielu miejscach przyozdobionymi płytkami, które, jak się później dowiedziałem, zwą się ‚azulejos’.

Same ‚azulejos’ ukazywały mi się partiami. W pierwszej odsłonie były to niezwykłe ‚zwykłe’ płytki poprzyklejane na budynkach…, później pojawiły się miniaturowe obrazki umieszczone przy drzwiach wejściowych lub ponad tymi drzwiami przedstawiające jakieś święte postaci lub scenki rodzajowe… A na samym końcu ujawniły się te największe – olbrzymie i przepiękne obrazy okalające całe budynki lub zdobiące wnętrza (kościoły, dworzec).

Moje zwiedzanie Porto zaczęło się od wędrówki w nieznane, czyli obrania sobie przypadkowego kierunku i spaceru z uliczki w uliczkę, od skrzyżowania do skrzyżowania… Decyzja odnośnie dalszej drogi na takich skrzyżowaniach dyktowana była przeróżnymi względami.

„Tu jest pod górkę, więc fajnie będzie tam podejść, żeby spojrzeć na świat z góry”.

„Tu, kilka kamieniczek z przepięknymi płytkami – trzeba zobaczyć”.

„A tu jest jakiś taki uroczy mały sklepik z cytrusami w cenach, które zdecydowanie zachęcają do zakupów – koniecznie…”

Tu ciekawy obraz… tam wspaniała rzeźba… płaskorzeźba na fasadzie… albo stadion piłkarski… zabytkowy budynek… i tak dalej.. i dalej… coraz więcej… i coraz ciekawiej…

I tak wędrując poznawałem Porto… i w pewnym sensie również zwyczaje Portugalczyków…

Zwyczaj numer jeden, może prozaiczny, ale dla mnie szok: „kultura przechodzenia przez ulicę”…

Wyobraź sobie, że tam przez ulicę przechodzi się wtedy kiedy ma się na to ochotę. Generalnie – jak nie ma świateł, to pieszy praktycznie zawsze ma pierwszeństwo. A jak światła są, to światło czerwone jest tam bardziej wskazówką dla pieszego i informacją, że być może przejedzie go jakiś samochód… ale szanse są małe, bo kierowca raczej i tak się zatrzyma jak zobaczy pieszego przed przejściem… No, może nie zawsze, ale…

Wybiegając w przyszłość – do końca mojego pobytu w Portugalii nie nauczyłem się tak po prostu przechodzić przez ulicę kiedy widziałem nadjeżdżający samochód. Znając zwyczaje polskich kierowców, miałem zakodowane, że jak samochód jest jakieś 100 metrów ode mnie wchodzącego na pasy, to lepiej się zatrzymać i wrócić na chodnik, bo inaczej ryzykuję co najmniej przejechanie, a czasem jeszcze dodatkowo jakąś wiązankę na odchodne. W Portugalii jednak to moje zatrzymywanie (choć walczyłem z tym) powodowało raczej swego rodzaju niepokój u kierowców, gdyż oni i tak się zatrzymywali i czekali żebym przeszedł, więc tak czasami staliśmy sobie przez dobrych kilka sekund, po których ostatecznie ruszałem, bo innej opcji chyba nie było… Aha i Ci kierowcy się nie denerwowali w takich sytuacjach, tylko kulturalnie machali mi „proszę przejść” i czekali. Muszę przyznać, że z tej perspektywy patrząc, to bardzo spokojny naród jest.

A o tym, że się im nie spieszy świadczyć może zwyczaj numer dwa… „confeitaria (cafe, snack-bar)”…

Nazwy różne, zasada działania ta sama… W środku siedzą sobie ludzie i młodzi i starsi, popijają kawkę, zajadają się jakimś ciastkiem, rozmawiają, czytają, niektórzy nawet w coś grają… Już na jednej z pierwszych ulic znalazłem tych knajpek ze trzy, a to był dopiero początek… Mam wrażenie, że jest to ich bardzo ważny zwyczaj i opowiem Ci o tym jeszcze później przy opowieści o Lizbonie…

Tymczasem… Pierwsze jednostkowe spostrzeżenia zaczęły się łączyć w moje głowie we wrażenia bardziej uogólnione. I niestety jednym z tych wrażeń, było wrażenie wychylającej się zza każdego zakrętu „zasmuconej siostry biedy” przykucającej z zawstydzeniem przy „prezentującej swe wspaniałe wdzięki siostrze elegancji”… Było to szczególnie widoczne w architekturze, którą tak podziwiałem.

Bo widzisz, mnóstwo tych kamieniczek (nawet tych ozdobionych azulejos) było w ruinie… Były albo niedokończone albo, choć niewątpliwie niegdyś przeżywające lata świetności, dziś zostały pozostawione same sobie… pozbawione szyb, ukazujące zmurszałe belki stropowe… zniszczone… odrapane… smutne…

Ale nie wszystkie takie były… Bo te zrujnowane lub niedokończone kamieniczki-biedaczki sąsiadowały z młodszymi, pięknymi, odnowionymi kamienicami-elegantkami… I wspólnie tworzyły obraz miasta stojącego w rozkroku pomiędzy przeszłością, która nigdy już nie powróci a przyszłością, która stara się jak najlepiej, jak najatrakcyjniej, zaprezentować mieszkańcom i licznie je odwiedzającym turystom, aby to ich piękno i elegancja bardziej przykuwało ludzkie spojrzenia i bardziej zapadało w pamięć niż smutek „siostry biedy”.

I tak krok po kroku Porto prezentowało mi coraz to odmienne oblicza. Azulejos, przechodnie, którym wolno wszystko, małe lokale wypełnione ludźmi w każdym wieku, nowe i stare przenikające się wzajemnie, bogactwo i bieda, luksus i normalność… rozpadająca się kamieniczka i dom ze szkła… kilkusetletnia katedra i nowoczesny kościół… Lexus i pranie wiszące na sznurku… plac targowy i galeria handlowa… Porto…

Po drodze mijałem też przeróżne sklepy ulokowane w garażach i w przybudówkach. Znaleźć w nich można było zarówno „klasyczne” antyki jak i meble „nowoczesne”, sprzęty AGD i ogólnie „szwarc, mydło i powidło”…

A w garażach, w których nie było sklepów były serwisy samochodowe… praktycznie na każdej uliczce. I w każdym garażu mechanik, albo dwóch… I wszędzie się coś działo… ktoś coś naprawiał, ustalał, wybierał, kupował… To miasto żyło… spokojnie, bez pośpiechu, majestatycznie lub prozaicznie, żyło…

Żyły tam również zwierzaki… przeróżne… ptaki, koty, psy . Nazwałem je sobie strażnikami Porto… Były wszędzie, obserwowały, analizowały i reagowały…

Szczególne wrażenie wywarły na mnie psy… było ich mnóstwo… Czasami błąkały się po mieście, leżały na placach, wychylały się z balkonów, tarasów, biegały po parkach, albo strzegły ruin tych zniszczonych kamieniczek, o których Ci wspominałem… I tak do końca to nie wiedziałem czy te psiaki to strzegą tych ruin jeszcze dla swoich ludzkich właścicieli czy już dla samych siebie… Miałem takie niejasne wrażenie, że te ruiny to czasami były już bardziej takie duże psie budy niż ludzkie domostwa… Niesamowity to był widok…

Były też „psy żebrzące”… Wiesz, takie które pomagają ludziom w zbieraniu pieniędzy… To było smutne… a jednocześnie tak pasujące do tego miejsca… piękne i smutne zarazem…

I tak wędrowałem po zaułkach tego miasta „na rozdrożu”…; po placach targowych pełnych mocno pachnących ryb (zapewne świeżo złowionych przez wędkarzy zasiadających pod mostami na rzece Douro (a mostów mają tam sporo))… i po deptaku nadrzecznym, z którego rozciąga się widok na drugi brzeg, brzeg „piwniczek z winami”…

Ten drugi brzeg to w ogóle całkowicie osobna historia… wiesz, to taki olbrzymi obszar pokryty bardzo podobnymi do siebie budyneczkami z wielkimi napisami, umieszczonymi na dachach lub elewacjach niektórych z nich, wskazującymi do kogo budynek należy – jakiego wina możemy się tam napić: OFFLEY, SANDEMAN, CALEM, COCKBURN’S, RAMOS PINTO, WARRE’S, KROHN, GRAHAM’S, FONSECA, i tak dalej i dalej… Myślę, że dla wielu tak może wyglądać raj…

I wiesz, przed wejściem do tego winnego zagłębia, dzielnicy piwnicznej, warto się zastanowić czy na pewno jesteśmy na to gotowi, czy potrafimy się oprzeć tym wszystkim pokusom… Ale tak jak mówiłem, to już całkiem osobna historia…

W każdym razie, jako że po winie ludziom pomysły przychodzą różne do głowy, to i uliczną sztukę spotkać było można w mieście… Taką mniej i taką bardziej abstrakcyjną…

I mógłbym tak jeszcze długo opowiadać o tym mieście, choć spędziłem tam zaledwie dwa dni, bo to miasto wywiera tak ogromne wrażenie na człowieku. I kiedyś może jeszcze Ci o tym opowiem, bo zdecydowanie warto… Ale chciałbym Ci już teraz opowiedzieć trochę więcej o Lizbonie… a do Porto może jeszcze wrócimy…

Aha, i jeszcze obrazy, które wtedy powstały: „Proszę przejść”, „Dwie siostry”, „Strażnicy Porto” i „Drugi brzeg”…

Pisarz: I tyle jest o wizycie Artysty w Porto…

Magda: Krótko…

Pisarz: No…

Magda: Ale coś jeszcze masz?

Pisarz: No, jeszcze kawałek o jego wizycie w Lizbonie.

Magda: Super. Pokaż…

Pisarz: A jak do tej pory?

Magda: Mnie się podoba.

Marta: Mnie również… choć są fragmenty… ale to później…

Pisarz: No dobrze… To trzymajcie Lizbonę…

LIZBONA

Reporterka:

Dobrze… to niewątpliwie ciekawe. Ale jeśli uważasz, że tyle wystarczy, to w porządku…

Czyli Lizbona?

Artysta:

Tak. Lizbona. Następny etap mojej podróży. Miejsce, w którym miałem osiąść na kolejne 4 tygodnie.

No i przygotuj się na jazdę bez trzymanki, bo o Lizbonie to naprawdę mogę opowiadać całą noc…

Reporterka:

Straszysz czy obiecujesz?

Artysta:

No wiesz… To raczej zależy od Ciebie… Bo wydaje Ci się to straszne czy obiecujące?

Reporterka:

Dobrze już… Mów.

Artysta:

No dobrze, dobrze…

A więc…

Do hostelu znów zawitałem późnym wieczorem. To był już mój trzeci hostel w przeciągu tygodnia i zaczynałem zauważać różnice pomiędzy nimi. Są hostele duże, jak ten w Barcelonie, znajdujące się na kilku piętrach budynku i są hostele małe, jak ten w Porto, zajmujące zaledwie kilka pokoi. I zdecydowanie mają różny klimat.

Tym razem trafiłem do hostelu średniego. Pokój 6-osobowy, mieszany, z piętrowymi łóżkami. Pamiętam, że jak byłem mały zawsze chciałem spać na takim łóżku i to koniecznie na górze, takie więc sobie teraz wybrałem. Zresztą, nie miałem większego wyboru, gdyż wszystkie dolne były już zajęte.

Na łóżku obok siedział 60-letni jegomość, który szykował się właśnie do spania. Łóżko dalej było również rozścielone, ale póki co nikogo w nim nie było. Z wyposażenia znajdującego się na łóżku (ręcznik) mogłem wnosić, że i to łóżko należało do mężczyzny… To też taka hostelowa obserwacja, choć nie specjalnie zaskakująca – kobiety na łóżkach i szafkach nocnych w hostelach, podobnie jak w normalnych mieszkaniach, mają dużo więcej różnego rodzaju bibelotów, niż faceci (choć nie zawsze, bo dochodzą jeszcze różnice kulturowe).

Reporterka:

No… Godne odkrycie…

Artysta:

Proszę?

Reporterka:

Nie, nic… Opowiadaj…

Artysta:

Hmm…

Obok mnie, też na górnej pryczy, leżał chłopak o azjatyckich rysach twarzy i już spał. I ja też, długo się nie namyślając, poszedłem w jego ślady.

Spałem snem mocnym, tak że nie wiem kiedy wrócił nasz ostatni współlokator (dwa łóżka pozostały wolne). Dopiero rano zdałem sobie sprawę jak bardzo wykończyło mnie te kilka dni, które spędziłem w drodze. I to zarówno psychicznie jak i fizycznie. Podróż z Polski i emocje związane z rozstaniem ze znanym mi światem, Barcelona – szalone miasto ze wszystkimi wzlotami i upadkami, pozorny spokój Porto, jednak mocno wykańczające fizycznie zwiedzanie, kolejna podróż i kolejny stres związany z nowymi współlokatorami (bo to jednak zawsze jest stres, że kolejnym razem nie trafi się tak fajnie… No, do czasu… bo później to już wiesz, że zawsze są fajni ludzie w hostelach… Ci mniej fajni też się oczywiście zdarzają… ale to temat na kolejną historię)… trzykrotne pakowanie i rozpakowywanie, stres związany z podróżą, poznawaniem nowych ludzi, przekraczaniem granic, lataniem (choć bardzo to lubię, to jednak trochę stresu jest, zwłaszcza na początku, przy starcie)… generalnie dużo pozytywnych wrażeń… ale też mocno wykańczające to wszystko…

I dopiero kiedy się obudziłem ze świadomością, że mam coś co będę mógł nazwać swoim domem przez najbliższy tydzień, poczułem jak schodzi ze mnie napięcie i jak mogę zacząć się delektować tym nowym światem… bez pośpiechu, bez stresu, na luzie… ot, tak po portugalsku właśnie…

I w takim uśmiechniętym nastroju zacząłem ten dzień… A skoro Portugalczycy (przynajmniej tak na pierwszy rzut oka) prowadzą bardzo spokojny tryb życia i ja postanowiłem tego trybu spróbować… i takie było też całe moje przedpołudnie i wczesne popołudnie… takie portugalskie. Zacząłem je od kontynentalnego (jak je tutaj nazywają) śniadania.

Bułeczki, jogurcik, owoce południowe, mleko, płatki, dżem, herbata, kawa i sok na szwedzkim stole pozwalały każdemu wybrać coś pożywnego na rozpoczęcie dnia. Może nie było to wykwintne śniadanie, ale było wystarczające, żeby zaspokoić poranny apetyt.

W sali jadalnej było kilkanaście kwadratowych stolików przy których siedzieli turyści z przeróżnych zakątków świata. Pierwszą osobą, którą zauważyłem zaraz po wejściu, był wysoki, barczysty pięćdziesięciolatek, który siedział przy narożnym stoliku i grał na gitarze przepiękne melodie. Jak się później dowiedziałem, był greckim archeologiem, który aktualnie wędrował po zachodniej części Europy w poszukiwaniu ciekawych miejsc, w których mógłby kontynuować swoją pracę. Taki to ma życie…

Na ścianach jadalni znajdowały się reprodukcje znanych dzieł dwudziestowiecznych artystów. Przy stolikach siedzieli ludzie rozmawiający w przeróżnych językach: portugalskim, hiszpańskim, angielskim, włoskim, niemieckim, koreańskim… Z tego co zrozumiałem, rozmowy były o wszystkim i o niczym.

Ponieważ przy wszystkich stolikach siedzieli już ludzie, przysiadłem się do stolika przy którym śniadały sobie dwie, na oko – dwudziestoletnie, dziewczyny. Jak się okazało, przyjechały do Lizbony kilka dni wcześniej z Holandii, zapytałem więc czy mogłyby mi polecić coś co według nich warto zobaczyć. Dowiedziałem się, że interesująca jest starówka, Park Narodów, dzielnica Bairro Alto…, a poza Lizboną koniecznie warto odwiedzić Sintrę. Zaczęło do mnie docierać, że tak naprawdę to ja nie do końca wiem co tutaj jest do zwiedzania.

Ich planem na dziś był wypad nad ocean, a ja doszedłem do wniosku, że zwiedzę tę starówkę (bo na ocean jeszcze za wcześnie, ale o tym później), po wspólnym posiłku pożyczyliśmy więc sobie udanego dnia i rozeszliśmy się do swoich pokoi.

Na bazie tego poranka stworzyłem „Śniadanie w hostelu”…

Ale, jeszcze w drodze do tego pokoju spotkałem parę Portugalczyków, chłopak koło trzydziestki, dziewczyna trochę młodsza… właśnie zbierali się z bagażami, pożyczyłem im więc szerokiej drogi i tak zaczęliśmy rozmawiać… tak po prostu… na korytarzu… jak to w hostelu…

Reporterka:

Oho, zaczyna się…

Artysta:

Nie… Byliśmy na korytarzu…

Reporterka:

No wiesz, ja tam nie wnikam…

Artysta:

Ech… Rozmawialiśmy po prostu…

Pochodzili z Porto i to był ich ostatni dzień w Lizbonie, bo wybierali się dalej na południe. Porozmawialiśmy chwilę o Porto i przede wszystkim o Lizbonie, o tym jak oni ją zobaczyli, co było dla nich ciekawe… I obiecali mi, że pomimo iż tego dnia wylatują zabiorą mnie jeszcze do Brasileiry, gdzie przesiadywał Pessoa, autor o którym nic do tej pory nie słyszałem, ale jak się okazało – autor bardzo dobrze znany zarówno w Portugalii, jak i na całym świecie…

Mieszkaliśmy na zachód od centrum. W sumie to bliżej oceanu niż centrum, żeby się więc tam dostać musieliśmy pokonać dobre kilka kilometrów.

Sara i jej chłopak zebrali więc swoje bagaże, pożegnali się z resztą ekipy, z którą bardzo się zżyli przez ostatni tydzień (ich słowa) i wybraliśmy się do Brasileiry. Brasileira to restauracja w centrum, przy Rua Garrett, tuż przy przystanku metra – Baixa-Chiado. Żeby się tam dostać z naszego hostelu mogliśmy pójść na piechotę (ale to był kawał drogi), albo mogliśmy podjechać najpierw pociągiem, a później jeden przystanek metrem. Wybraliśmy pociąg…

Podróż pociągiem to była podróż nad rzeką, nad Rio Tejo. Sara stwierdziła, że przy okazji zobaczę rzekę i jej okolice, a warto… Wzdłuż rzeki był taki strasznie długi deptak na jakieś kilka – kilkanaście kilometrów. Wiele osób tam spaceruje, biega, są tam muzea, knajpki, w których można usiąść, odpocząć i coś zjeść, jest siłownia i są jakieś takie korty – coś jak tenisowe, ale takie inne…, a późnym wieczorem są też imprezownie dla chętnych…

Sama rzeka też była ładna, spora, bo to ujście do oceanu. Co zrobiło na mnie jednak największe wrażenie, to most. Wielki, czerwony… czułem się prawie jakbym był w San Francisco i przyglądał się Golden Gate. Nie miałem pojęcia, że mają tu taki most. Most 25. kwietnia, który ma podobno ponad 3 kilometry naprawdę wygląda imponująco… Oczywiście to nic w porównaniu z drugim Lizbońskim mostem, ale o tym później… W każdym razie – ten most to było to…

Drugą najciekawszą atrakcją tego przejazdu, o której nie miałem pojęcia, a która sprawiła z kolei, że poczułem się jak w Rio de Janeiro (i tak w kilka chwil zwiedziłem sobie trzy kontynenty), była gigantyczna figura Jezusa na drugim brzegu Rio Tejo górująca nad Lizboną… Jeszcze Ci o niej opowiem.

I od razu obraz: „W pociągu nad Rio Tejo”…

Tymczasem, pociągiem jechaliśmy dosłownie kilka minut i po chwili dotarliśmy do Cais de Sadre, stacji przesiadkowej, na której można wybrać prom i przepłynąć na drugą stronę rzeki (na przykład do Jezusa) lub (jak w naszym przypadku) wsiąść do metra, żeby pojechać do centrum miasta (na przykład do Pessoi)…

Wysiedliśmy na placu dokładnie pod restauracją. Było wczesne popołudnie, słoneczne, turyści przechadzali się oglądając okolicę, przysiadywali na placu. Brasileira usytuowana była dokładnie przy Largo do Chiado, i można było albo wejść do niej do środka i chłonąć atmosferę wnętrza, albo usiąść na zewnątrz w ogródku i chłonąć atmosferę placu. Jedno i drugie było niesamowite. W rogu ogródka siedział Fernando Pessoa – odlany z brązu oczywiście. Ludzie robili sobie przy nim zdjęcia. Fernando miał na sobie świecący od pocierania kapelusz. Ludzie go chyba pocierali na szczęście, albo tak po prostu, bo fajny kapelusz miał i wielkim poetą był…

Weszliśmy do środka. Wystrój bogaty, złoto, obrazy na ścianach, wielkie lustro za ladą, wielka lada, stoliki. Ludzie siedzieli przy stolikach, stali przy ladzie… Ci przy ladzie zamawiali kawę i ciastko i konsumowali je na stojąco przy kontuarze. Widziałem podobne zwyczaje w Porto, więc już mnie to specjalnie nie zdziwiło, za to bardzo mi się to podobało. Ten zwyczaj – wejść na chwilę do całkiem eleganckiej restauracji (no, może bez przesady, ale ładnie wyglądającej), stanąć przy kontuarze, napić się kawy, zjeść ciastko i pójść dalej… pomyślałem, że mógłbym się do tego przyzwyczaić… My tym razem usiedliśmy jednak przy stoliku, zamówiliśmy po ciastku i Sara przybliżyła mi historię tego miejsca i sylwetkę samego poety…

Na podstawie tej pierwszej wizyty w Brasileirze stworzyłem „Brasileira I”.

I wtedy, tam też wpadłem na pomysł kolejnego obrazu… „Śniadanie poety”… Nienamalowałem go później tego dnia nad Rio Tejo…

A… jeszcze pozostając w klimacie poezji…

To chyba Ci o tym nie wspominałem, a już wcześniej stworzyłem dwa obrazy z tej tematyki… To było jeszcze w czasie tych 12 miesięcy samotności… Miałem wtedy też fazę na czytanie poezji… Normalnie wszystkiego… aż dziw, że nie trafiłem wtedy na Pessoę… a czytałem od klasyków, o których uczyłem się na lekcjach, poprzez wyszukiwanych w czasopismach literackich młodych twórców, poprzez twórców z różnego rodzaju stron internetowych… swoją drogą zadziwiająco dużo ludzi publikuje swoje wiersze na takich stronach w internecie… a skończywszy na szukaniu wierszy i wierszyków w przestrzeni publicznej, na murach, w toaletach (w toaletach też bardzo dużo ludzi publikuje), na ulicy…

I raz jeden miałem taką sytuację…

Włóczyłem się po parku i jak to miałem w zwyczaju przyglądałem się światu, ludziom, szukałem inspiracji… To już wieczór był… I zobaczyłem, że na jednej ławce w parku leży jakiś zwitek papieru, ksero, takie zwitki są szczególnie interesujące, bo nigdy nie wiesz co tam może być – czyjeś zapiski z wykładów, lista zakupów, list miłosny lub zestaw wierszy, jak wtedy… Usiadłem, podniosłem ten zwitek z wierszami i zacząłem czytać… Czytałem i czekałem czy autor (lub autorka) się pojawi… ale się nie pojawił / nie pojawiła… W każdym razie – zaczęło padać… zrobiłem więc zdjęcia tych kilu kartek telefonem, zawinąłem je w folię z jakiejś drożdżówki, którą wcześniej zjadłem i włożyłem zwitek pomiędzy szczebelki ławki…

I na podstawie tych wierszy stworzyłem dwa obrazy: „ławka poetica” i „twórczość niewspółmierna”… Nigdy jednak nie dowiedziałem się kto te wiersze napisał… Nawet nie wiem czy to był chłopak czy dziewczyna (choć podejrzewam, że jednak chłopak) i czy to w ogóle są wiersze jednej osoby czy kilku… tak to bywa w życiu…

O… a tutaj są te wiersze… popatrz…

Poszli razem

Poszli razem

A może po prostu szli jedno obok drugiego

Spotkali się wieczorem… wczoraj

Po krótkiej rozmowie zamilkli na godzinę

Wsłuchując się w dotyk korzystali z każdej sekundy istnienia…

Trochę później rozbłysło światło…

Od tej chwili wszystko było stracone

Poznanie dokonało się zbyt wcześnie

Nie dając czasu niedojrzałym oczom

Stąd droga krótka, a koniec jej pewny…

Jedyna pewność, która ich dzieliła

***

Chciałbym być jak ten krzyżyk na Twej piersi

Dotykać Twego ciała bezwstydnie i niewinnie

Bez zbędnych myśli, słów i przeinaczeń

Czuć bicie Twego serca i rytm Twych oddechów

Być zawsze przy Tobie i z Tobą na wieki…

Wymyślony

Nie miał nic prócz wspomnienia

Pięknego, ale tylko wspomnienia…

Teraźniejszość? Przyszłość? Współistnienie?

Nie miał nic prócz wspomnienia

Pięknego, ale… chciał czegoś więcej

Nie miał nic prócz wspomnienia…

?…

Tak… Pamięta go…

Wspomnienie ma o nim…

w tym wierszu

***

podarowany bukiet słów

oznaczał przyzwolenie

niezrozumiały język

wskazywał szczęściu drogę

widzieli się ponownie

lecz znów nie zobaczyli

i milcząc przeszli obok

wierząc że to chwilowe…

***

Stanąłeś i milczysz

Miast mówić szalony

Zasłyszałeś gdzieś

Że tak słuszniej

Patrzycie na siebie

I krok już niemożliwy

Ale być może kiedyś

Być może… będzie inaczej

Najwrażliwsi

Skazani na cierpienie za miliony chodzą wśród nas

Często mijamy ich śmiejąc się z ich duchowej urody

Rzadko przysiadamy tuż obok

rzadko zaczynamy z nimi rozmowę

Często boimy się, że się zarazimy

że staniemy się nimi – „zadżumieni”, „martwi”…

Rzadko rozumiemy, że…

jesteśmy tacy sami

że tacy byliśmy…

że uciekliśmy, że…

nie tylko oni…

nie tylko my…

Spotkanie

Spotkałeś tą jedną jedyną

dla Ciebie przeznaczoną

Spotkałeś… i przeszedłeś obok…

Oniemiały z zachwytu.

Od tego czasu ciągle chodzisz

Tu i tam… wszędzie…

Na próżno.

Jej… nie ma…

Po prostu – nie ma.

***

Chciałem stworzyć wiersz

Miał być piękny i składny

Lecz wiersz… nie chciał powstać…

Czy wiersz może nie chcieć

Chciałem spotkać mą bliską

Wyszedłem na ulicę

Szukałem jej wszędzie

Pytałem napotkanych nieznajomych

Lecz mej bliskiej nie było

Czy moja bliska… nie chciała mnie spotkać…

Chciałem z kimś porozmawiać

I otworzyłem usta

Lecz słowa nie chciały się wypowiedzieć

I nikt nie chciał mnie słyszeć

Nikogo nie było dokoła

Nie było…

…ani słów, ani ludzi, ani mnie

No cóż…

Trudno…

Spróbuję jutro

***

Bądź dzieckiem

W świecie

I dla świata

W sobie

I dla siebie

Bądź dorosłym

Dla dnia każdego

I nocy każdej

Dla dziecka, które jest w Tobie

I dziecka, które jest w świecie

Bądź sobą

***

Słowa zaklęte w poezji

Tak piękne są

Duszę odsłaniają

Z duszą prowadzą rozmowę

Ciało jednak nie daje się uwieść

I tkwi w męczarniach

Uwięzione… albo raczej

Uwięziwszy duszę

Autodestrukcja

Nie zawsze spektakularna

Nie zawsze zauważalna

Przychodzi jak anioł śmierci

I krok za krokiem

Podąża Twym śladem

Odbiera wiarę

I chęci

I radość

I zdrowie

I spokój

I – gdzie jesteś?

Zazdrość

Zazdroszczę mu

Bo On miał dzień

Tę chwilę swoją

Nim odszedł w cień

On żył swym życiem

Wciąż biegł i biegł

Czasami upadł

Lecz wstał i szedł

Nie bał się chwili

Nie bał się i…

On żył swym życiem

Zapadł się w nim

Lęk

Ja się go boję

Ja jestem nim

Nie. On jest we mnie

On szepcze mi

„Zapomnij w końcu

I porzuć to

Przestań się martwić

Rzuć się na dno

Bo tam jest życie

Bo tam jest świt

Bo tam umierasz

Przechodzisz w mit”

Krawędź

Ja ciągle marzę

On szepcze mi

Ja wciąż go słucham

On ze mnie kpi

Bo on miał talent

Bo on miał dar

Bo on miał siłę

Lecz w końcu zmarł

Ja nie chcę tego

Ja życia chcę

Ja nie chcę nocy

Ja wolę dzień

A jeśli on ma rację?

A jeśli kocham,

A Ty nie?

A jeśli skrzywdzę,

zawiodę Cię?

Co wtedy powiesz?

Co powiesz mi?

Czy myślisz o tym

Co niesie świt?

Każda godzina

Każdy dzień

Wystarczy chwila

Odejdę w cień

Boję się tego,

więc milczę wciąż

Wciąż jestem tutaj

Odchodzę stąd.

***

Zaczynam rozumieć poezję

Poezja to drugi człowiek

Nowe rozumienie

Dopiero teraz…

Rozumiem inaczej…

Inaczej czuję…

Poezja straceńców moją poezją się staje…

Życie co na krawędzi

Stanowiło radość

Dziś jak wielki kamień ciąży

Do ziemi przygniata

Że czuję

Śmierć, ból, cierpienie

A świata ułuda

Odeszła

Ból jest prawdziwy

Żywy

Takie to były wiersze… Ich postanowiłem nie uwieczniać w „nieistniejących”… one już były czyimiś dziełami… czy były dobre?… to nie istotne… były czyjeś… dla kogoś stanowiły wartość… nie wiedziałem konkretnie jaką, ale mogłem się trochę, myślę, solidaryzować z tym twórcą lub tą twórczynią… jak jeden twórca z drugim…

Choć oczywiście takie porównanie, solidaryzowanie się i współodczuwanie jest zupełnie nieuprawnione i zdaję sobie z tego sprawę… wiem, że każdy kto coś tworzy, tworzy to w warunkach jedynie swoich, w swoim świecie… świecie swoich emocji, swojej euforii, swojego lęku, swoich przemyśleń… i aby ten fakt uwiecznić stworzyłem „Twórczość niewspółmierną”…

No dobrze… ale wracając do Brasileiry i Lizbony…

Posiedzieliśmy tam jeszcze chwilę z Sarą i jej chłopakiem, zamówiliśmy po jeszcze jednym bardzo smacznym ciastku, podyskutowaliśmy trochę o poezji i ogólnie o sztuce portugalskich artystów (tych mniej i tych bardziej znanych) i wtedy przyszła ona…

Reporterka:

Oho… zaczyna się…

Artysta:

Jak Ty mnie dobrze znasz.

Reporterka:

No dobrze, mów.

Artysta:

Powiem…, ale za chwilę, bo tego dnia po prostu ją zobaczyłem i na tym się skończyło.

Reporterka:

Aha?

Artysta:

W każdym razie… Godzina odlotu moich znajomych nieubłaganie się zbliżała, więc wkrótce zebraliśmy się, odprowadziłem ich jeszcze na metro, uściskaliśmy się, pożyczyliśmy sobie powodzenia w dalszych podróżach i oni pojechali na lotnisko, a ja poszedłem na miasto…

I podobnie jak w Barcelonie czy Porto, powłóczyłem się po starówce i okolicach, tak bez specjalnego celu… po prostu… żeby chłonąć atmosferę… bez konieczności dotarcia gdzieś na konkretny czas… bez pośpiechu…

Z tego spaceru przede wszystkim trzy zjawiska (takie trochę symboliczne dla Lizbony) zapadły mi w pamięć…

Po pierwsze, olbrzymia ilość graffiti na murach i zniszczonych budynkach… z jednym – największym jakie do tej pory widziałem… Nie jedna ściana była nim ozdobiona, nie dwie… Nie, to było większe. Dużo większe. Całe trzy kamienice… W centrum miasta… To graffiti stało się dla mnie symbolem Lizbony – miasta sztuki i miasta w ruinie jednocześnie…

Po drugie, wszędobylscy handlarze marihuany proponujący swój towar turystom tak często, że człowiek po jakimś czasie miał wrażenie, że już zna tych ludzi, tyle razy się z nimi rozmawiało. Oni stali się dla mnie symbolem miasta luźno balansującego na granicy luźnego prawa (marihuana jest tam nielegalna, ale jej posiadanie na własny użytek nie jest karane). Ci handlarze nie byli natarczywi, nie sprawiali wrażenia niebezpiecznych, może jedynie odrobinę zestresowanych tym swoim balansowaniem. To było zupełnie inne niż w Polsce, gdzie raczej nikt do Ciebie nie podchodzi, żeby sprzedać Ci jointa, a samo palenie jest często jakimś takim wyzwaniem rzuconym władzy i światu. Tam było inaczej, kto chciał – palił, kto nie chciał – nie palił, bez spinania się i pokazywania „patrz jaki jestem gość, palę zioło”. I tak mi nawet przeszło przez myśl czy tak nie jest lepiej, bo pewnie, że być może przy takim podejściu jest wyższe ryzyko, że więcej osób może się uzależnić… Ale może też być wręcz przeciwnie – jak ludzie nie będą się tak spinać i chwalić tym paleniem, tak jak nie mówią „patrz stary jaki jestem gość, zjadłem na obiad ziemniaki”, to może mniej z nich w ogóle będzie tym jakoś niezdrowo zainteresowanych. I zwłaszcza wśród młodych nie będzie takich tekstów „e, nie jadasz kartofli, słabo”. I ludzie nie będą czuli potrzeby zjedzenia tych kartofli, żeby być bardziej cool, bo kartofle jakoś specjalnie cool nie brzmią. A wśród starszych, kto będzie miał ochotę na ziemniaki, to sobie zrobi ziemniaki, a kto nie, ten zje kaszę, albo ryż, albo banana. No, ale to w ogóle byłoby mało istotne…

I tak mi się przypomniało wtedy nasze „próbowanie” heroiny z Koniem, cała ta sytuacja na tamtym wyjeździe, na którym poczęła się Julita, gdybyśmy wtedy myśleli o narkotykach jak o kartoflach, to kto z naszej ekipy zdecydowałby się „wziąć z Koniem kartofle”, to jakoś tak nie brzmi… I przypomnieli mi się też wszyscy ludzie, których spotkałem jak odwiedzałem Konia w ośrodku, może gdyby oni myśleli o narkotykach jak o kartoflach, to może by się nie znaleźli w takiej pozycji w jakiej się znaleźli… Ale nie o tym… O tym już było… W każdym razie… poczucie wszechobecnego luzu stało się dla mnie takim drugim symbolem Lizbony…

I po trzecie, dwie z głównych ulic miasta: Avenida de Liberdade prowadząca od placu Markiza de Pombal (Praça do Marques de Pombal) do placu Restauratorów (Praça dos Restauradores) oraz Rua de Augusta – główny deptak Lizbony prowadzący od Praça do Rossio (Praça de Dom Pedro IV) do Łuku Triumfalnego (Arco da Rua Augusta) i Praça do Comercio, położonego nad rzeką Tag.

Avenida de Liberdade symbolizowała jak dla mnie miasto w rozkwicie i miasto w ruinie, miasto bogactwa i ubóstwa. Jedno obok drugiego, przenikające się. Podobnie jak w Porto, ale tu było to jeszcze bardziej widoczne. Były tu przepięknie odnowione dzieła architektury oddzielone od siebie budynkami pozbawionymi okien, opuszczonymi. I sklepy najznamienitszych marek, które za dnia służyły klientom z grubymi portfelami, a wieczorem bezdomnym śpiącym tuż obok sklepowych witryn, na kartonach, w workach na śmieci… I tak dzień po dniu… w powtarzającym się rytmie przewijającego się przez tę ulicę bogactwa i ubóstwa. W ciągu dnia był to świat luksusu, w którym tysiące turystów przymierzało ubrania światowych projektantów, kupowało biżuterię wartą dziesiątki tysięcy EURO (i tylko kartony schowane w bramach obok sklepów wskazywały na to, do kogo miejsce to należeć będzie po zmroku). A po zmroku był to świat bezdomnych żebraków, którzy żeby kupić coś w którymś ze sklepów znajdujących się tuż obok ich miejsc noclegowych, musieliby pracować na to z rok lub dwa… A jednak w nocy ta ulica, te sklepy należały do nich. Przynajmniej do rana…

A Rua de Augusta… Ten główny deptak Lizbony nie był może tak głośny jak barcelońska La Rambla, ale miał swój niezaprzeczalny urok. Chór portugalskich studentów, mimowie, nieoczywiste witryny sklepowe, muzea, młodzi i starzy Portugalczycy, artyści, handlarze i turyści… Rua de Augusta stała się dla mnie symbolem miasta żyjącego na ulicy, żyjącego w przestrzeni publicznej (mniej i bardziej dosłownie)… miasta wspólnego… dla biednych i bogatych… dla młodszych i starszych… dla artystów i publiczności… miasta sztuki ulicznej… robionej przez ludzi dla ludzi…, sztuki, którą potem wielokrotnie podziwiałem… miasta, w którym się zakochałem… To wszystko najbardziej urzekło mnie pierwszego dnia.

Tak przywitała mnie Lizbona… Miasto nad rzeką Tag… miasto nad oceanem…

Lizbona – bezpieczna przystań… („Allis Ubbo”)

Po całym dniu zwiedzania miasta poszedłem zobaczyć Tag z bliska. Teraz, po zmroku wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie… Światła na moście… Jezus po drugiej stronie rzeki… ludzie na spacerach, biegający, zmierzający na imprezy… Nabrzeże żyło… Namalowałem tam wspomniane już wcześniej nieistniejące „śniadanie poety”, a później pozwoliłem sobie na odrobinę oddechu i przez chwilę, po prostu, chłonąłem atmosferę tego miejsca…

Do hostelu wróciłem późnym wieczorem i trafiłem akurat na wspólną hostelową kolację. Od razu dostałem zaproszenie, żeby się przyłączyć, co z miłą chęcią uczyniłem… To była bardzo wesoła ekipa: Koreańczycy, Hiszpanie, Angielki, Brazylijczycy, Portugalczycy, Francuzi… Rozmawialiśmy o tym co kto już zobaczył w Lizbonie, skąd kto pochodzi, w jakim celu do Lizbony przyjechał. Okazało się, że są wśród nich autochtoni, stali bywalcy, turyści, poszukiwacze noclegu na Erasmusa, niezła mieszanka…

Tego wieczoru poczułem się trochę tak jakbym zyskał nową, tymczasową rodzinę. Wiedziałem, że to chwilowe. Wiedziałem, że wszyscy jesteśmy tam tylko na klika dni, ale jednak poczułem jakąś taką więź, która pomimo że chwilowa, zdawała się mieć lata… jakbyśmy wszyscy byli taką rodziną, która bardzo dawno się nie widziała, ale która przy kolejnym spotkaniu zachowuje się jakby ostatni raz był zaledwie kilka dni wcześniej… choć w naszym przypadku w ogóle nie było ostatniego razu, ale to było nieistotne. I nie wiem czy to fakt bycia na obczyźnie tak na nas działał, czy to klimat tego miejsca tak wpływał na ludzi, ale te odczucia… Ciepło, radość, poczucie przynależności, wspólnoty… te odczucia były rewelacyjne… prawie nie do opisania…

Po powrocie do pokoju zacząłem rzeźbić „Rodzinę”…

Reporterka:

O! Ciekawe… Czyli „Rodzina” nie jest inspirowana prawdziwą rodziną?

Artysta:

Po części jest… „Rodzina” jest inspirowana rodziną, która jest gdzieś daleko, rodziną za którą się tęskni… Ale też rodziną, którą się ma tu i teraz, niekoniecznie połączoną więzami krwi… ale połączoną chwilą, miejscem, uczuciem, w którym się odnalazła… To może być nawet taka tymczasowa rodzina, na dzień, dwa, bo człowiek odczuwa tak wielką potrzebę tej właśnie… rodziny… że czasami nawet kilka chwil spędzonych z nowo poznanymi ludźmi może przerodzić się w to poczucie, że to „moi”, że oni są taką właśnie nową rodziną, którą zyskałem… nawet jeśli to tylko na kilka dni… ta perspektywa kilku dni nie przeszkadza, jest po prostu faktem, z którego człowiek zdaje sobie sprawę, ale faktem niespecjalnie w tym momencie istotnym. I tak mamy dwie rodziny – tą daleką i tą bliską…

Reporterka:

No tak… W sumie… Co było w takim razie dalej z tą Twoją nową rodziną?

Artysta:

Dalej… każdy dzień niósł nowe doświadczenia… Wspaniałe… Inspirujące…

Reporterka:

No, to opowiadaj.

Artysta:

Kolejnego poranka znów miałem okazję spożyć śniadanie przy dźwiękach muzyki na żywo. Tym razem większość ludzi na jadalni już znałem, przywitałem się więc z tą moją „rodziną” i przysiadłem obok poznanego dzień wcześniej Szweda, który zrobił sobie (jak to mówił) weekendowy wypad do Lizbony. Od słowa do słowa, ustaliliśmy, że po śniadaniu idziemy razem do centrum zobaczyć taki targ staroci Feira da Ladra, o którym poprzedniego wieczora opowiadały dziewczyny z Argentyny. W moim przewodniku miałem go opisanego jako „Targ Złodziejski” (Thiev’s Market), ale niektórzy twierdzą, że to błędna nazwa wynikła z niepoprawnego tłumaczenia portugalskiego słowa „ladra” (ladro), które raczej powinno być tłumaczone jako „pchła”, a nie „złodziej”, czyli powinniśmy mówić „Pchli Targ” (Flea Market). Ja tam wolę „Targ Złodziejski”, ale żeby nie powielać błędów, niech będzie, że to po prostu „Feira da Ladra”.

Na Targ dotarliśmy wczesnym popołudniem i od razu mi się to miejsce spodobało. Przede wszystkim, targ mieści się na wzniesieniu tuż nad panteonem (Panteao Nacional (Igreja de Santa Engrácia)) przy Campo de Santa Clara… Całość rozprzestrzenia się na kilku ulicach i placu z widokiem na rzekę. Na placu jest mnóstwo ludzi sprzedających szwarc, mydło i powidło… od wielkogabarytowych obrazów, po zabawki pamiętające czasy Magellana czy Vasco da Gama…

Chodziliśmy od sprzedawcy do sprzedawcy przyglądając się tym wszystkim cudom, ja kodowałem wszystko w pamięci, Szwed cykał zdjęcia. Jak się nam coś specjalnie spodobało, to zatrzymywaliśmy się na dłuższą chwilę, nie żeby to kupić, ale przynajmniej przemyśleć ewentualny zakup. Aż w pewnym momencie szybkim krokiem podeszła do nas jedna z dziewczyn sprzedających tam takie koraliki i mocno gestykulując do Szweda zaczęła podniesionym głosem mówić „no pictures, no pictures”. Popatrzyliśmy na siebie ze Szwedem, nie do końca rozumiejąc o co chodzi… Szwed, trochę zmieszany, wybąkał, że on nie robił jej zdjęć, że nawet jej nie zauważył („no offense”)… Pokazał jej zdjęcia, które zrobił i dopiero wtedy dziewczyna stwierdziła, że ok. I oddaliła się do swojego stoiska zostawiając nas skonsternowanych. O co chodziło? Popatrzyliśmy dookoła, sprawdzając jak ludzie na to wszystko zareagowali, ale nikt się specjalnie tą sytuacją nie przejął, tylko jeden turysta trochę niepewnie zaczął chować swój aparat. Do dziewczyny podeszła właśnie jakaś klientka i przestaliśmy dla niej zupełnie istnieć, po chwili więc i my ochłonęliśmy i wróciliśmy do rozglądania się po Feira da Ladra.

Szwed podszedł po jakimś czasie do tamtej dziewczyny, bo twierdził, że mu to spokoju nie dawało, że musiał się dowiedzieć czemu ona tak zareagowała i poza tym to mu się to spodobało, bo jak również stwierdził, u niego w kraju, takie sytuacje raczej rzadko się zdarzają. Porozmawiali trochę, wyjaśnili sobie wszystko i nawet dziewczyna obiecała Szwedowi, że umówi się z nim następnego dnia na spacer po Mourarii…

Ale tymczasem, zwiedzaliśmy dalej miasto we dwóch – Szwed i ja, ja i Szwed.

Na podstawie tej naszej wizyty na placu stworzyłem pewien obraz, ale o tym za momencik.

Wieczorem dotarliśmy do Bairro Alto, dzielnicy, która uważana jest za najbardziej imprezową i studencką… Jakby ktoś chciał, to jest to idealne miejsce na wieczorne poznawanie zwyczajów młodych Portugalczyków i ich znajomych, bo towarzystwo jest tam wielokulturowe… Byliśmy tam jednak odrobinę za wcześnie, bo zabawa jeszcze specjalnie się nie rozpoczęła (o samej zabawie w Bairro Alto opowiem Ci w związku z tym przy historii z innego hostelu). Skierowaliśmy się więc na Largo do Chiado i udaliśmy się na kawę i ciastko do Brasileiry. I tam znowu ją zobaczyłem… Dziewczynę z poprzedniego dnia. Zamówiła tylko wodę, usiadła przy stoliku w kącie, tyłem do wejścia, tak że każdy mógł widzieć ją, ale ona nie widziała nikogo… Starałem się nie dać po sobie poznać jakie wywarła na mnie wrażenie, bo nie był to czas na to, żeby tak od razu wszystkie karty wykładać… i jakby nic się nie stało (ale przecież stało się – ona tam była), rozmawiałem dalej ze Szwedem o różnicach kulturowych pomiędzy Szwecją, Polską a Portugalią… w architekturze, w podejściu do handlu, sztuki…

Tymczasem, ukradkiem spoglądałem z ciekawością na… Nazwijmy ją „Marią Czwartą”… A więc, ukradkiem spoglądając na Marię, zauważyłem, że bawi się paznokciami… przygląda się swojej dłoni… delikatnie pociera sobie kark… takie urywki do mnie docierały…

A w międzyczasie… Jak dokładnie przebiegała nasza rozmowa ze Szwedem, nie pamiętam. Z mojej strony to była jedna z tych rozmów, w których po prostu przytakiwałem rozmówcy i co jakiś czas wrzucałem inteligentne spostrzeżenie (no, może nie tak bardzo), żeby zachować ciągłość dyskusji i umożliwić owemu rozmówcy kontynuowanie swojego strumienia myśli przy utrzymaniu wrażenia, że to wciąż dialog, a nie monolog. Nie pierwszy raz tak rozmawiałem, więc Szwed zupełnie nie spostrzegł, że tak naprawdę to głównie on mówił i na sam koniec podziękował mi za bardzo wciągającą dyskusję (choć ja wypowiedziałem zaledwie kilka zdań). Kurtuazyjnie powiedziałem, że nie ma za co, bo dla mnie rozmowa była równie pasjonująca jak dla niego… I to nie o to chodzi, że nie była, i nie chciałbym, żeby to tak zabrzmiało, że go potraktowałem trochę lekceważąco, bo to nie tak było. Nie chciałem być nieuprzejmy, po prostu – w tamtym momencie bez względu na to jaki byłby temat rozmowy, nie byłbym się w stanie specjalnie w niego wciągnąć… Moje myśli były gdzie indziej i było im tam dobrze… Ale jednocześnie potrzebowałem tej rozmowy, nawet jeśli nie byłem na niej całkowicie skupiony. I ta rozmowa była na pewno ciekawa i wciągająca, nawet jeśli nie całkiem do mnie dotarła… I na podstawie tej rozmowy stworzyłem obraz „To-Nie-rozmowa”…

Tymczasem… widzę, że ona wyciąga portfel, płaci, ubiera kurtkę… spogląda jeszcze na salę… i zauważa mnie… zauważyła mnie… uśmiecha się… tylko czy to do mnie?… wychodzi…

I na tym nasze drugie (nie)spotkanie się zakończyło…

My, ze Szwedem, zebraliśmy się niedługo później i udaliśmy się w kierunku naszego hostelu. Tym razem na piechotę przez miasto, głównymi ulicami. Widoki były przepiękne, miasto rozświetlone, kamienice górowały nad przechodniami, tramwaje przemykały ulicami wioząc ludzi z centrum na peryferia i z powrotem, zabytki majestatycznie pozwalały się podziwiać, ludzie… Ale w mojej głowie była w tym momencie tylko jedna myśl… Czuję… znowu to czuję… zauroczenie… zaciekawienie… zafascynowanie… Tak zwyczajnie…

I wiem, że przed chwilą opowiadałem Ci przecież o Marii Drugiej i Marii Trzeciej… Ale tym razem to było coś innego… To był inny rodzaj uczucia… No właśnie, to było uczucie… Tym razem to nie był „zew natury” jak podczas barcelońskiego poranka, ani nie był to „efekt łechtanego ego”, jak w przypadku Marii z biblioteki. Tym razem to było takie uczucie samo w sobie, uczucie pojawiające się znikąd, albo może inaczej – uczucie wypływające z wnętrza… głębsze… może nie jakoś bardzo głębokie, ale głębsze niż „zew” czy „reakcja ego”.

Na podstawie tego zauroczenia, tego uczucia, którego już tak dawno nie odczuwałem i na podstawie tego naszego (nie)spotkania, stworzyłem dwa obrazy: „ukradkiem” (który to obraz, wbrew pozorom, nie dotyczy tylko mojego na „nią” spoglądania) i „znów”…

Reporterka:

Ciekawe…

Artysta:

Dziękuję.

Reporterka:

Tak… Interesujące. Proszę, kontynuuj.

Artysta:

Dobrze…

W hostelu przywitała nas rozradowana ekipa z poprzedniego wieczoru (choć oczywiście niekompletna, bo część osób wyjechała, ale i uzupełniona o nowych hostelowych gości). I znów wino, rozmowy, śmiechy, więcej wina, kartofle, „co widziałeś?”, „co warto zobaczyć?”, „skąd jesteście?”, „o, to tak jak…”, „byłem tam”, „tam jest naprawdę super”… i tak impreza trwała do rana…

A tak wybiegając, to ogólnie imprez w hostelu było mnóstwo… Właściwie można było być prawie pewnym, że po powrocie ze zwiedzania trafi się na jakąś…

Poznawało się wtedy nowych ludzi, którzy dotarli w ciągu dnia, opowiadało o tym co się zobaczyło, polecało i słuchało poleceń innych…

A ludzie przeróżni…

Bo wiesz, w hostelu spotkasz różne ludzkie typy… Będzie tam i lekkoduch i człowiek po przejściach i łatwy i trudny… i łatwa i trudna… i poszukujący… i poszukująca… jak w życiu… Jest oczywiście mnóstwo studentów: medycyna, prawo, architektura, marketing i tak dalej. Sporo jest ludzi, którzy mogą opowiedzieć o swoich wybojach życiowych… a i takich, którzy potrafią o tym zaśpiewać i zagrać do tego na gitarze, dlatego codziennie imprezy trwają do rana… A wino o czwartej nad ranem smakuje bardzo przyjemnie…

Były tam wtedy z nami dwie dziewiętnastoletnie Brytyjki, które robiły sobie „gap year” po szkole średniej (taki rok wolnego przed studiami lub podjęciem pracy – jeszcze nie były pewne) i była tam taka Australijka – kierowca (kierwoczyni?) ciężarówek i doktorka socjologii w jednym (jak ona to łączyła, nie wiem), zakręcona kobieta ciut po trzydziestce (czyli prawie drugi koniec spektrum wiekowego w stosunku do Brytyjek), która robiła sobie roczny „life break” (tak to nazywała), czyli właściwie to samo co Brytyjki, ale jednak inaczej… To co mówiła dało mi do myślenia…

Bo wiesz, zawsze wydawało mi się, że takie przerwy robią sobie ludzie zaraz po studiach, albo zaraz po przejściu na emeryturę, albo przynajmniej Ci z kryzysem wieku średniego, a tutaj proszę, kobieta młoda, ale już nie młódka, chce sobie zrobić… robi sobie przerwę od życia… to daje do myślenia, nie uważasz?… mnie przynajmniej dało… I wiesz, że ona podczas tej przerwy była też w Polsce… to już w ogóle szok…

W każdym razie, tak sobie wtedy pomyślałem, że czasami (a może często) człowiek ma taką ochotę wstać i rzec to przysłowiowe „ja wysiadam na chwilę”, ale nie każdemu jest to dane… a może nie każdy się po prostu na to decyduje… Aczkolwiek… jak tak przyjrzeć się światu uważniej, to jednak całkiem sporo osób próbuje takich przerw… i nie mówię tu o dwutygodniowym czy miesięcznym urlopie (jak w moim przypadku chociażby), ale o czymś bardziej… po pierwsze o czymś dłuższym, po drugie o czymś bardziej mistycznym, głębszym…

Podczas tego wyjazdu, mieszkając po różnych hostelach, spotkałem bardzo dużo takich ludzi, ludzi którzy celowo zeszli z drogi, żeby na kilka miesięcy przysiąść gdzieś pod drzewem, pooddychać, albo zanurzyć się w życie nocy, poznać trochę inny świat, albo wrócić do świata, który kiedyś był ich światem, ale się im zatracił w ferworze życia…

Ale wracając…

Później zeszło też na tematy życia i rozwoju… Rozmawialiśmy o tym które książki na nas wpłynęły, które filmy i dlaczego…

I Australijka powiedziała wtedy coś co dało mi do myślenia i przyczyniło się do stworzenia kolejnego obrazu…

„Wiecie, miałam taką fazę kiedyś na to, żeby się rozwijać na maksa… żeby pogłębiać swoje myślenie na temat świata czytając wszystkie ważne powieści, które wpadną mi w ręce, oglądając wszystkie ważne filmy, o których usłyszałam, bo to ubogaca, bo to rozwija, bo to jest ważne… Ale teraz już tak nie mam…

Dla mnie taką ważną radą życiową było w pewnym momencie – nauczyć się łączyć rzeczy ważne i głębokie z rzeczami prostymi, z cieszeniem się z życia, realizację pasji i zbijanie bąków, nie dać się wciągnąć w myślenie o konieczności ciągłego poprawiania rekordów, życia na maksymalnych obrotach, ciągłego rozwoju na maksa…

Najlepiej by było gdyby pasja sprawiała, że działałabyś cały czas na maksymalnych obrotach, ale jeśli tak się nie dzieje to nie ma co rąk załamywać… takie życie…

I znalazłam kiedyś w pewnej książce taki dopisek: „drogi czytelniku… przeczytałem tę książkę… i to jest taki „pomyślnik rozwojowy” w stylu „przeczytaj, przemyśl, rób swoje”… jest to jedna z tych pozycji, które raczej Ci nie pomoże, co najwyżej trochę zamiesza w głowie, dlatego czytanie go nie ma sensu, ale może właśnie dlatego warto go przeczytać…” I wiecie, przeczytałam tamten „pomyślnik rozwojowy” i bardzo mi się spodobał… I takie książki lubię… proste, ale zakręcone, bez przekonywania mnie o jedynej słusznej prawdzie… to mi się podoba…

I oczywiście, wciąż uważam, że warto czytać głębokie powieści, oglądać głębokie filmy, które otwierają umysł, ale ja teraz lubię przede wszystkim czytać te płytkie poradniki życiowe… One mi najbardziej pomagają…

Ale to co mnie zaskoczyło, to że jak powiedziałam o tym znajomym, to oni tak dziwnie na mnie patrzyli, bo jak ja mogę takie rzeczy czytać, przecież to głupoty dla „nastoletnich dziewczynek” / „nastoletnich chłopców”, a ja mam doktorat z socjologii i setki przeczytanych książek za sobą…

I tak mnie to zastanowiło, jak możliwe jest, aby ludzie, którzy faktycznie byli już całkiem daleko w tym całym rozwoju osobistym, krytykowali pewne książki rozwojowe jako zbyt płytkie. Mam takie poczucie, że jeżeli są rozwinięci, to powinni zdawać sobie sprawę, że nie zawsze potrzebna jest głębia, czasem właśnie płytka książka jest dużo lepsza…

A niektórzy reagowali jak diabeł na wodę święconą…

I pewnie, że można mówić, że produkcja prostych książek spłyca ludzkie myślenie i sprawia, że część osób nie dotrze do ważnych i głębokich treści… Być może tak będzie, ale po pierwsze warto się zastanowić czy w ogóle by tam dotarła oraz czy Ci ludzie potrzebują tam docierać? Do tej głębokiej wizji świata… Ja mam jakoś wrażenie, że są ludzie, którzy robią rzeczy proste i lubią takie i to jest dobre i to im wystarcza i mnie też wystarcza… Nie czuję potrzeby by ich zmieniać, żeby myśleli jakoś niesamowicie głęboko… i nie czuję potrzeby, żeby ktoś zmieniał mnie jeżeli chcę sobie pomyśleć bardzo płytko…

I oczywiście, jeśli ktoś nie myśli bardzo głęboko to może zostać łatwiej zmanipulowany przez „tych złych” (reklamodawców na przykład), ale czy to jest takie straszne?

I tak się zastanawiałam czy to kwestia poczucia misji, czy myślenie, że „my wiemy lepiej co jest dobre” występuje u tych wszystkich krytyków płytkich poradników życiowych…

I tak jakbym miała to podsumować, to na pytanie „czy należy się zgadzać na płytkie książki?” odpowiadam: Tak.

Pewnie, można wskazywać na to, że dane teksty są płytkie, płytkie poradniki, ale bez obrażania się na to, bez niepotrzebnego „to jest poniżej mnie”… Umiejętność taka wydaje mi się szczególnie ważna u ludzi, którzy pretendują do miana ludzi kultury i rozwoju… w przeciwnym razie stają się jedynie krytykami kultury i krytykami rozwoju…”

Jednak Ci ludzie po trzydziestce… Słuchaliśmy ze Szwedem, Brytyjkami i całą resztą i kiwaliśmy głowami… To co mówiła Australijka miało sens. A nawet gdyby nie miało, ona to tak przekonująco opowiadała, że i tak byśmy kiwali…

I tak sobie rozmawialiśmy do tej czwartej nad ranem…

Na podstawie tego wieczoru stworzyłem obraz „na zakręcie” oraz „płytko głęboko płytko” i jeszcze „taki life break”.

A na podstawie kolejnego poranka stworzyłem obraz kolejny: „Taka historia”… A to dlatego, że poznałem wtedy bliżej tego faceta, tego o którym Ci wspominałem, że spał na jednym z łóżek pierwszej nocy w moim pokoju… Ten mężczyzna był inny niż reszta hostelowej ekipy… Przez poprzednie dwa dni mijałem się z nim i tylko wymienialiśmy się uśmiechem i „Hello”, nic więcej. Miałem wrażenie, że on nie specjalnie chce, żeby się do niego odzywać… Był starszy, miał na oko sześćdziesiąt lat… Tym razem tylko my byliśmy w pokoju… Kiedy on na moment wyszedł, spojrzałem akurat na jego łóżko… i co widzę… Siatka… Taka reklamówka podniszczona… I niby nic…, ale na reklamówce polskie napisy, z jakiejś księgarni… Poczekałem więc aż wróci i pytam czy był w Polsce… Uśmiechnął się i zaczął w łamanej angielszczyźnie, że tak… I już wiedziałem…

– A może Pan jest z Polski? – zapytałem już po polsku.

– Tak. Pan też? – ucieszył się…

– Tak.

– No proszę… I tyle czasu razem i nie wiedzieliśmy, że jesteśmy z tego samego kraju…

– No właśnie. A co Pan tu robi?

– Właśnie przeszedłem na emeryturę i postanowiłem zobaczyć kawałek świata… Tylko, że emerytury starcza mi jedynie na takie hostele… ale nie narzekam…

– Tu jest chyba całkiem przyjemna atmosfera, nie uważa Pan?

– Tak, tylko że ja jestem raczej słaby z angielskiego i dlatego tak się krępuję, unikam rozmowy, jak Pan pewnie zauważył…

– Tak…

– A Pan? Po co w Lizbonie?

– Trochę zwiedzam, trochę odpoczywam, trochę nabieram energii…

– O, to dobre miejsce… Bardzo mi się tu podoba… Dziś się niestety już zbieram… Szkoda, że dopiero teraz się zgadaliśmy…

– A gdzie Pan jedzie?

– Na południe. Do Faro.

– O, słyszałem że tam pięknie jest… I jeszcze cieplej niż tutaj.

– Tak… zobaczymy…

– Udanej podróży więc Panu życzę.

– Dziękuję… i miłej Lizbony dla Pana…

Dawno nie rozmawiałem z Polakiem, więc taka krótka nawet rozmowa była całkiem przyjemna… Wymieniliśmy się jeszcze namiarami mailowymi (bo maila miał) i pojechał.

Kilka dni później przesłał mi zdjęcia z Faro, a potem z Gibraltaru i z Tunezji… z podziękowaniami… Bo ta krótka rozmowa, którą przeprowadziliśmy sprawiła, że stał się jakby bardziej otwarty na innych ludzi, już się tak nie krępował. I dzięki temu poznał różne ciekawe osoby, w tym Polaków, którzy jechali do Tunezji i zaprosili go na wspólną podróż. Bo on w ogóle był jakimś profesorem historii, a to była wycieczka historycznym szlakiem czegoś tam… i jako że mieli miejsce w busie i spodobało się im, że on jest historykiem i tak sobie jeździ na emeryturze po świecie, to go po prostu zabrali, jakby na stopa. Pieniędzy nie miał, ale miał wiele historycznych opowieści którymi mógł się z nimi podzielić i to wystarczyło. Ot, taka historia…

A swoją drogą to on się bardzo dobrze trzymał jak na kogoś, kto już jest na emeryturze. Zdecydowanie nie wyglądał na swoje lata… Szczęściarz…

Tymczasem ja wciąż byłem w Lizbonie… Po wyjeździe profesora poszedłem na śniadanie, które zjadłem w znajomym gronie. Dionizos (ten grecki archeolog) znów przygrywał nam na gitarze, układaliśmy sobie różne plany dnia, wymienialiśmy się konkretnymi informacjami dotyczącymi środków komunikacji, którymi można dotrzeć do centrum, do Sintry, na plażę… Szwed tym razem szykował się na spotkanie z dziewczyną z Feira da Ladra…

A, i jeszcze a propos Szweda… Bo to też ciekawa historia… On wtedy poszedł na to spotkanie i później kolejne i kolejne… i tak… choć miał zostać w Lizbonie na tydzień, to został cały miesiąc i po miesiącu już nie sam wrócił do Szwecji…

I dlatego warto czasami wybrać się na „Targ Złodziejski” (Feira da Ladra), dzieci…

Mówić dalej?

Reporterka:

Proszę?

Artysta:

No właśnie… bo chyba trochę odpłynęłaś?

Reporterka:

Nie. Jestem… Ale powiesz więcej o tej dziewczynie, tej z Brasileiry?

Artysta:

O dziewczynie z Brasileiry?… No… ale za chwilę.

Reporterka:

Aha…

Artysta:

Co?

Reporterka:

Nie… Nic… To znaczy… No… Jakbyś mógł teraz powiedzieć… myślę, że to byłoby ciekawe… jakbyś mógł powiedzieć teraz o tym Twoim zauroczeniu…

Artysta:

Na pewno?

Reporterka:

Hmm… Tak… Bo to zabrzmiało tak… intensywnie. I pewnie wpłynęło na Twoją sztukę.

Artysta:

Tak… To było intensywne… I faktycznie wpłynęło… No dobrze… Powiem o zauroczeniu…

Reporterka:

No właśnie. Myślę, że nasze czytelniczki chętnie poznałyby tę historię bliżej…

Artysta:

Ok.

Czyli historia mojego zauroczenia w Marii Czwartej…

To opowiem Ci najpierw o jednym z kolejnych naszych (nie)spotkań przez które to (nie)spotkanie moje zauroczenie jeszcze przybrało na sile…

Ale zacznijmy od tego, że tak właściwie to nie do końca wiedziałem ile w tym zauroczeniu było faktycznego otwarcia się na nową kobietę, a ile myślenia o poprzedniej… Może odrobinę ta nowa Maria była podobna… Ale w tamtym momencie to nie było istotne…

Ok…

To co od razu zwróciło moją uwagę, to że za każdym razem kiedy ją widziałem była ubrana inaczej… Wiem, że to w sumie normalne, ale to było takie… Hmm… Chyba chcę powiedzieć, że spodobały mi się te jej stroje… Jak zobaczyłem ją po raz pierwszy, kiedy byłem w Brasileirze z Sarą i jej chłopakiem, Maria Czwarta miała na sobie taką zwiewną sukienkę do samej ziemi. Zauważyłem wtedy, że była wysoka, zgrabna, opalona, włosy miała długie, ale tego dnia akurat upięte z tyłu w kok, miała bardzo ładną twarz. Później, przy Szwedzie, była w takich krótkich spodenkach odsłaniających jej piękne, długie nogi…

Tego dnia, o którym teraz chciałem Ci powiedzieć, miała na sobie czarne spodnie, czarne tenisówki, czarną bluzkę odsłaniającą kawałek brzucha… Ta kreacja, z wszystkich dotychczasowych, najbardziej mi się spodobała…

Tym razem usiadłem specjalnie tak, żeby i ona wyraźnie mnie widziała…

Czytała książkę… To zawsze był dobry prognostyk dla moich kontaktów z kobietami… ale nie byłem pewien… zaczynać bliższą znajomość czy nie zaczynać… odezwać się czy nie… czy ja tego chcę… czy czar nie pryśnie… czy jestem gotów… Barcelona wskazywała na to, że w sumie to raczej tak… ale w głowie pozostawały pytania – co wynika z kolejnych kobiet, które pojawiały się w moim życiu: M1, M2, M3?… czy na pewno teraz? czy dziewczyna z Brasileiry może być tą dziewczyną?…

Ta jej książka to nie była jednak powieść czy tomik wierszy. To był jakiś podręcznik. Wyglądała jakby się czegoś uczyła.

Byłem tak blisko, że czułem zapach jej perfum… Rozpoznałem te perfumy… chanel nr 5…

Kiedyś zastanawiałem się dlaczego one są tak popularne…

Wtedy już wiedziałem. Połączenie naturalnego zapachu kobiety z odrobiną chanel potrafi najzwyczajniej w świecie „zwalić” faceta z nóg… owładnąć mężczyzną bez względu na jego wiek, status społeczny czy aktualny stan matrymonialny…

Siedziała wyprostowana…

Równie dobrze mogłaby za chwilę wyjść na podest dla modelek i promować nową linię bielizny Victoria’s Secret…

Wizja jej zgrabnych ud, pośladków w czarnej bieliźnie nie pozwalała mi się skupić na czymkolwiek innym…

Była hipnotyzująca… kolejny obraz rodził się w mojej głowie…

A ona wciąż czytała swój podręcznik…

I nie wiem czy to te perfumy mają taką moc, czy to kobieta, która pozwoli sobie na taką odrobinę luksusu zyskuje jakiegoś dodatkowego uroku, czy może czuje się bardziej seksowna i taka się dzięki temu staje… Pewna siebie, piękna, niedostępna, pożądana… Ale to działa… Zdecydowanie… A może to ta książka?…

Zaczęła machać palcami nóg – góra/dół/góra/dół… Kiedyś słyszałem, że taki ruch… ale nieważne…

Od czasu do czasu poprawiała sobie spodnie… dotykała odsłoniętego kawałka brzucha… chwytała bluzkę… obciągała ją w dół… i wracała do czytania…

Włosy znów miała upięte w kok. Paznokcie u prawej ręki pomalowane na intensywny burgund, paznokcie ręki lewej kremowe…

Zapach jej perfum nie pozwalał mi się skoncentrować.

Pochyliła się nad książką. Objęła ramiona tuż powyżej łokci i delikatnie kołysząc się do przodu i do tyłu, czytała po cichu… uczyła się…

A ja mogłem myśleć tylko o jednym… Przepiękna…

Tak blisko i tak daleko jednocześnie.

W pewnym momencie, pierwszy raz zobaczyłem jak rozpuściła swoje długie czarne włosy. Jak miała je upięte w kok, odsłaniały jej smukłą szyję… A jak je rozpuściła… jak podniosła ręce (szczupłe, ale umięśnione) żeby ściągnąć gumkę… jak delikatnie machnęła głową w jedną i w drugą stronę, żeby pozwolić włosom opaść na ramiona…

to było piękne…

Nie…

to było zjawiskowe…

Czyżbym się znów zakochał?

Nie… chyba jeszcze nie…

Ale zauroczony byłem na pewno.

Sprawdzała od czasu do czasu smartfona.

A ja zastanawiałem się:

– czy to sms od faceta?

– czy może sprawdza godzinę?

– a może, jak Maria z biblioteki w Barcelonie – pisze ze swoją znajomą, bo mnie rozpoznała i chce się odezwać?

A czy ja chcę się odezwać?

Nie.

To wszystko zepsuje.

Czy to znaczy, że nie byłem jednak zakochany?

To wszystko zepsuje…

Podparła ręką głowę.

Drugą rękę położyła na kolanie

Gest całkiem naturalny, niewinny, ale…

Trzymała nogę na nodze… i wybijała na tej nodze rytm palcami lewej ręki (tymi kremowymi)…

Podniosła rękę do ust i delikatnie zaczęła obgryzać skórki przy paznokciach, tak to przynajmniej wyglądało (choć biorąc pod uwagę jak bardzo była zadbana, to chyba jednak robiła coś innego, ale co? Nie wiem). A jednak, to sprawiło, że stała się dla mnie taka bardziej ludzka i jeszcze piękniejsza przez to.

Odchyliła się na krześle zerkając pod stół.

Też odruchowo zerknąłem, ale nic tam nie zobaczyłem…

Wszystkie te gesty były tak zwykłe i tak niezwykłe jednocześnie… tak potężne….

Gdyby tylko wiedziała jak wielką władzę posiadała teraz nade mną…

Ale czy tylko nade mną? W Brasileirze było jeszcze kilku mężczyzn… Popatrzyłem na nich ukradkiem…

Tak… Oni też byli pod jej urokiem… „należeli do niej”…

To fascynujące jak jedna kobieta może w tak krótkim czasie przejąć władzę nad tak wieloma facetami…

Natura…

Ją wyposażyła w bardzo potężny dar… dar panowania nad mężczyznami…

Czy ona o tym wiedziała?

Znów obejmuje się za łokcie… Przed momentem ściągnęła jakiś paproszek z bluzki na wysokości piersi…

Tak małe gesty… taka siła…

Patrzy przez okno… Czy zwraca w ogóle na nas uwagę?

Szybszy ruch, skupienie, nerwowość?

Co dzieje się w jej głowie?

Nie przeszkadzać jej…

Pozwolić tej ludzkiej bogini pozostać sobą, nieuchwytną, piękną…

Ale… Jest jedno „ale”… W końcu… Ma przed sobą paczkę papierosów… Tego nie lubię…

Czas pomyśleć co jeszcze… Czas ją urealnić…

A po co?

Pozwolić bogini być boginią…

Czuję, że ta jej siła ma związek z tym, że tak bardzo brakuje mi drugiej osoby…

kogokolwiek…

nie…

kogoś wyjątkowego…

takiego jak ona…

Kichnęła…

Ziewnęła zasłaniając buzię lewą ręką (podobno tak właśnie należy…)

Wyszła na chwilę do toalety… Wzięła ze sobą torbę…

Z zewnątrz słychać odgłosy ulicy…

Wróciła… w takiej super obcisłej czarnej spódniczce do pół uda…

Jak ona w tym momencie seksownie wyglądała… to była ta kreacja…

Sportowo: trampki… Elegancko: cała na czarno… Kusząco i seksownie: spódniczka, rajstopy (też czarne)… bluzka leciutko odsłaniająca brzuch i plecy…

i chanel…

Wiedziała, że jest seksowna… Musiała wiedzieć…

W pewnym momencie zacząłem zauważać, że jest coraz bardziej zmęczona…

ziewała, odchylała się do tyłu, stukała palcami po blacie… wszystko, żeby nie zasnąć nad książką… powtarzała sobie coś poruszając ustami (przepiękne usta), chrząknęła, podparła się, raz jedną ręką, raz drugą…

przeciągnęła się ściągając ramiona do tyłu, napinając pierś… piękna…

Z coraz większą trudnością powstrzymywałem się, żeby jej nie zagadnąć, o czymkolwiek…

ale nie byłem gotowy…

jeszcze nie czas…

Przypomina mi się ten poranek w Barcelonie… czuję głód tej bliskości… jest coraz większy… przejmujący…

Napiła się wody…

Znam te ruchy… sam się tak ruszam gdy już nie mogę utrzymać koncentracji, gdy coraz bardziej chce mi się spać…

Nawet zwykłe poślinienie palców przy przewracaniu strony było seksowne…

Była mi coraz bliższa dzięki tym drobiazgom…

Nie wytrzymałem…

W końcu czasem warto zaryzykować…

– Czasem warto się uśmiechnąć… tak po prostu… uśmiechnij się do mnie… – powiedziałem do niej w myślach… A ona… jakby usłyszała i uśmiechnęła się… Przecudnie… Przepięknie…

– Masz prześliczny uśmiech… – powiedziałem znów w myślach, ale ustom pozwoliłem milczeć… Jeszcze nie czas…

Wstała… zabrała swoją książkę…

Uśmiechnęła się do mnie jeszcze jak wychodziła… Tym razem naprawdę… I ja się uśmiechnąłem… To było niesamowite… Przez chwilę…

Jeszcze nie czas…

Dziękuję…

Tego dnia nie udało nam się wymienić nic ponad to jedno spojrzenie i ten jeden uśmiech… Ale dla mnie to było wystarczające… nie chciałem więcej… jeszcze nie czas…

Dopiero następnego dnia…

Ale po kolei…

Kolejnego dnia byłem w Brasileirze z poznanymi dzień wcześniej Francuzami… To byli studenci, którzy przyjechali na wolontariat do Porto i właśnie po jego zakończeniu zwiedzali jeszcze resztę Portugalii. Mówili łamaną angielszczyzną, ale dogadywaliśmy się… Rozmawialiśmy przy winie, bo jakżeby inaczej, o pracy, o wolontariacie, o tym skąd taki pomysł na życie u nich i o wielu ważnych życiowo kwestiach… Niektórzy pracowali z dziećmi, inni z dorosłymi, jeszcze inni pomagali w schroniskach dla bezdomnych zwierząt…

Jak przyszliśmy do Brasileiry to Marii jeszcze nie było i szczerze powiedziawszy, tego dnia nie zauważyłem kiedy dokładnie przyszła, ale przyszła… W trakcie mojej rozmowy z wolontariuszami…

Z początku rozmawialiśmy z Francuzami o wolontariacie jako takim… Bo widzisz oni byli tak zafascynowani tą ideą, że aż mnie zastanowiło jak to jest… I zacząłem tak na głos nad tym deliberować…

Bo popatrz, nawet jeśli wolontariusze pomagają tym biedniejszym, pracują w domach pomocy, schroniskach, i tym podobnych miejscach, to przecież Ci najbiedniejsi i tak by za to nie zapłacili… czyli zapłaciłby ktoś inny… A to znaczy, że Ci najbiedniejsi jakby specjalnie na tym nie zyskują… ale ktoś zyskuje… tylko kto? To jest ciekawe pytanie…

Czyli właściwie, można powiedzieć, że to głównie pracodawcy i ludzie, którzy coś posiadają zyskują na takim wolontariacie, a nie Ci którzy są biedni i potrzebujący… A jednak ludziom, którzy zostają wolontariuszami to się podoba i czują, że to dobre. I choć nic nie zarabiają, nie czują się wykorzystywani. Praca za darmo… To jednak dziwna sprawa.

„Genialna idea”… Ten kto ją wymyślił sprawił wielu pracodawcom ogromną radość tym swoim pomysłem. Dla pracodawcy to oczywisty zysk – to taki sposób na to, żeby ludzie pracowali u niego za darmo. No powiedz czyż to nie jest genialne z ich punktu widzenia…

A inaczej – ten kto wymyślił wolontariat wymyślił sposób, aby ludzie wykonywali za darmo pewną pracę za którą powinni dostać wynagrodzenie… i jeszcze się z tego powodu cieszyli… Piękne… I oczywiście, niektórzy stwierdzą, że to daje zyski duchowe i to piękna idea jest… i ja jestem jak najbardziej za tym, żeby to dalej trwało… ale jednak wtedy tak jakoś przyszło mi do głowy, że to jednak jest jakaś taka forma wyzysku…

Reporterka:

Taak? I co na to tamci wolontariusze?

Artysta:

No wiesz… oni tak średnio mówili po angielsku, więc jak zacząłem swój wywód to chyba mnie tak tylko połowicznie zrozumieli, bo przytaknęli na końcu, że faktycznie to „piękna idea jest” – „it’s realy wonderful idea”…

Reporterka:

Haha… Dobre… Ale co to ma wspólnego z „Marią”?

Artysta:

Tak… Już do tego docieramy…

Póki co, więcej już nie mówiłem o tych swoich ideach, tylko zeszliśmy na temat tego jak oni się w to w pierwszej kolejności zaangażowali.

I tutaj, pozwól, że streszczę Ci opowieść Charliego, który pojechał do Porto pracować z psami (i nie wątpię, że miał tam co robić, bo bezpańskich psów tam trochę jest)…

To ta opowieść tak mnie wciągnęła, że nie zauważyłem jak Maria przyszła do Brasileiry…

A brzmiało to mniej więcej tak… Tak to opowiadał…

„Za górami… za lasami…”

„Wiesz…, to było jakoś wczesnym popołudniem…

W moim mieście jest taka rzeka… I ja właśnie szedłem sobie nad tą rzeką gdy nagle zobaczyłem z daleka psa…

Szedł w moją stronę… taki średniej wielkości kundelek… Starszy, mógł mieć z 12 lat… w kagańcu…

Ale nigdzie nie widziałem właścicieli… co nie było oczywiście niczym dziwnym, bo często najpierw pojawia się pies, a dopiero później właściciele…

Szedłem więc i od czasu do czasu zerkałem na niego… przystawałem… on też… to w sumie też nie było specjalnie dziwne, bo psy tak mają – sprawdzają… Im bardziej się zbliżałem (przystanąłem jeszcze kilka razy), tym dziwniejsze to jednak się stawało, bo wciąż nie widziałem właścicieli…

W końcu znalazłem się przy nim… wyglądał na lekko zagubionego… właścicieli nie było…

– Cześć piesku, gdzie Twoi Państwo?

Wzdłuż rzeki widać było na jakieś 100 metrów w każdą stronę… Rozglądnąłem się do przodu, do tyłu, ale nikogo nie spostrzegłem. Po drodze nikogo nie mijałem, z naprzeciwka nikt się nie zbliżał… Pies też się rozglądał… chyba się zgubił…

Staliśmy tak chwilę… zbliżyłem rękę do psiaka…

Nie wyglądał agresywnie, a i kaganiec wyglądał solidnie (później okazało się, że pieskowi wystarczy chwila by ten kaganiec ściągnąć, ale nie wybiegajmy)…

Dał się pogłaskać… popatrzył na mnie mądrze, ale z lekkim niepokojem…

Staliśmy tak razem rozglądając się na wszystkie strony, nasłuchując czy ktoś go nie woła…. on jeszcze węszył, ale ja poprzestałem na nasłuchiwaniu…

Nikt nie nadchodził…

Psiak poszedł w pewnym momencie kilka kroków w kierunku, z którego przyszedłem, obrócił się, popatrzył na mnie… czekałem co zrobi… wrócił do mnie… stał dalej…

Schyliłem się, żeby sprawdzić czy ma może jakąś obrożę, na której właściciele czasami zostawiają taką malutką kapsułkę z imieniem psiaka, adresem, numerem telefonu… nie miał…

Kaganiec wskazywał na to, że ktoś całkiem niedawno się nim zajmował, ktoś mu go założył, wyszedł prawdopodobnie na spacer… i… no właśnie… coś się stało…

Tylko co?…. Ścieżka nad rzeką to nie ścieżka w lesie – prosta droga, którą raczej ciężko zgubić, dlaczego więc ten psiak był sam? Czy coś się stało właścicielowi? Właścicielce?

Próbowałem jeszcze sprawdzić uszy psiakowi, czy ma może jakiś tatuaż, cokolwiek co mogłoby pomóc w znalezieniu właścicieli, ale psiak machnął tylko głową, chyba nie spodobało mu się zaglądanie do uszu… tatuażu nie było…

– No to co teraz psiaku? Gdzie Twój Pan? Gdzie Twoja Pani?

Pies tylko rozglądał się dokoła…

Staliśmy tak z pół minuty, ale nikt nie nadszedł… Zastanawiałem się już gdzie ewentualnie mógłbym zadzwonić – policja, znajomi, którzy brali psa ze schroniska, żeby podali mi numer do takowego… chyba lepiej policja, bo jeśli coś stało się właścicielom…

Po kolejnych kilkudziestu sekundach spróbowałem jeszcze jednego…

– Idziemy… – i ruszyłem w kierunku, z którego przyszedł pies…

Pies stał… patrzył na mnie… i nic…

Wiedziałem, że nikogo po drodze nie mijałem, czyli za mną nie było nikogo leżącego gdzieś w rowie, nie słyszałem też karetki…

Jak na złość nikt jednak nie szedł z naprzeciwka, nie mogłem więc spytać jak tam wygląda sytuacja…

Stwierdziłem, że trzeba sprawdzić, bo może tam ktoś leży, choć mało to było prawdopodobne, bo wtedy psiak zachowywałby się raczej inaczej… Gdyby wiedział gdzie zgubił właścicieli, że szli za nim, to pewnie by tam poszedł, a on był skołowany, jakby nie całkiem wiedział gdzie widział ostatni raz właścicieli…

Dobrze… w końcu teraz psiak podszedł do mnie i ruszył dalej w stronę, z której przyszedł… przeszedł kilka kroków i obrócił się… popatrzył na mnie… odniosłem wrażenie, że czeka…

Tym razem postanowiłem za nim pójść… jak tylko ruszyłem, pies jakby się trochę ucieszył i zaczął iść dalej i szybciej… przeszedł kolejne kilka kroków… ja byłem kilkanaście metrów za nim… stanął, obwąchał trawę, obsikał krzaczek… ruszył dalej… co kilka kroków obracając się i patrząc czy idę…

Szedłem… i rozglądałem się na boki… droga była prosta, z jednej strony rzeka, z drugiej zarośla… szliśmy tak kilka dobrych chwil patrząc na siebie co jakiś czas, pies cały czas kilka-kilkanaście metrów przede mną…

Doszliśmy do miejsca, w którym zamiast zarośli pojawiła się droga, taka mało uczęszczana, ale droga asfaltowa… Szliśmy nasypem, wałem nadrzecznym, droga była poniżej…

Nagle pies się zatrzymał… wyraźnie inaczej niż wcześniej… Stał i patrzył na mnie jak się do niego zbliżam… Szedłem rozglądając się na boki, ale nic nie widziałem… Nie rozumiałem czemu akurat tam przystanął…

Zbiegł z nasypu na drogę, przebiegł ją i stanął po drugiej stronie… Patrzył na mnie… W tym miejscu nie było żadnego zejścia z nasypu, a pies mimo tego zszedł na dół…

– Tędy chcesz iść? Hmm… Dobrze… Prowadź…

Pies zaczekał, żebym zszedł z nasypu… i kiedy przechodziłem przez jezdnię w jego kierunku ruszył na przełaj przez pole… Teraz zobaczyłem, że zaczynała się tam wydeptana ścieżka, która prowadziła w jakieś krzaki…

Po obu stronach ścieżki były pola, w oddali widziałem jakieś domki jednorodzinne… Może on jest stamtąd? W sumie właściciele czasami wypuszczają psy same na spacer, ale chyba nie w takich miejscach?

Pies jednak wytrwale szedł na przestrzał przez pole ścieżką w te krzaki… Tylko co kilkanaście kroków obracał się i patrzył czy za nim idę… Stanąłem… On też się zatrzymał… Ruszyłem… Poszedł dalej…

Doszliśmy do krzaków… Pies szedł dalej… Ścieżka pomiędzy krzakami była błotnista, ale wyraźna… Teraz już widziałem, że dochodzi do kolejnej asfaltówki… Pies chyba dobrze wiedział gdzie mnie prowadzi… Doszliśmy do asfaltówki, którą właśnie przejechało jakieś auto…

– Czekaj!

Obrócił się… Popatrzył na mnie… Przebiegł na drugą stronę i stanął… czekał…

Po chwili doszedłem do drogi i też przeszedłem na drugą stronę… Dwa kroki dalej była furtka na strzeżone osiedle… Psiak podszedł do furtki i stanął…

– Tutaj mieszkasz?

Patrzył na mnie… Chyba czekał, żebym otworzył furtkę…

– No dobrze… Zadzwonimy… Spytamy… Tylko mi się pokaż, żebym wiedział jak Cię opisać przez ten domofon…

Średniej wielkości kundelek, podpalany, czarna sierść u góry, blondyn na dole, mądre spojrzenie, poczciwy pysk… Znaków szczególnych brak…

– Poczekaj stary, coś tu masz za tym kagańcem, jakiś patyk czy słomę…. Nie uwiera Cię to?

Wyciągnąłem mu z kagańca tę trawę, pogłaskałem…

– No dobra, to dzwonimy…

Pierwszy numer nie odpowiada… Drugi również…

– Stary, a może mi powiesz jeszcze jaki numer mam wybrać?

Obróciłem się do niego z pytaniem… Patrzę, a pies właśnie jednym sprytnym ruchem łapy strząsa kaganiec z pyska (tak że wisi mu on tylko na szyi)… i patrzy na mnie… No pięknie… myślę…

Numeru nie podał, ale ewidentnie zastanawiał się kiedy w końcu wejdziemy i czego ja od niego właściwie chcę… Dobra, tu jest jeszcze domofon do jakiś trzech firm… Dzwonię do pierwszej… Nic… Do drugiej…

– Słucham?

– Dzień dobry… (w głowie już układam pytanie o psa…)

– Proszę. (słyszę bzyczenie otwieranych drzwi)

Jednak co firma to firma (elektroniczne spryskiwacze jakieś tam)…

Otwieram i wchodzę, pies szybko wbiega za mną na podwórko… Po prawej mamy mały parking, po lewej ze cztery bloki… No dobrze… To który teraz…

Patrzę na psa, a ten zamiast w kierunku bloków uderza na parking, do takiego starego VW jak z filmów o hipisach…

– Serio psie? Mieszkasz w vanie?

Pies sika obok VW… za płotem przechodzi jakiś mężczyzna ze „swoim” psem… „Mój” patrzy na tamtych i wraca na moją stronę parkingu…

Idziemy dalej… Skręcamy w lewo koło żywopłotu… Po prawej mamy jeszcze jakieś garaże i śmietniki… Ktoś tam coś wyrzuca… Pies idzie raźnym krokiem, skręca do bloków…

– No to który?

Mijamy pierwszy blok, mijamy drugi… Po prawej stronie przy wejściu do trzeciej bramy widzę wózek listonosza. Listonosz jest w środku… Może on coś będzie wiedział… Pies kieruje się do tej bramy… Tylko czy to ze względu na bramę czy na wózek i listonosza?

W głowie świtają mi różne historie o tym jak psy reagują na listonoszy… Zresztą kilka takich sytuacji widziałem…

Pies stoi przed bramą. Listonosz w środku… Ja kawałek za psem… Pies bez kagańca… Domyślam się jak to wygląda z punktu widzenia listonosza… Hm, co tu zrobić…

Listonosz patrzy na mnie i macha przez szybę w kierunku psa… Bezradnie rozkładam ręce… Mam wrażenie, że nic mu nie powinien zrobić, bo mnie też nic nie zrobił, ale pewności nie mam… W końcu to listonosz…

– To nie mój, ale jest raczej łagodny – mówię, choć nie wiem czy listonosz w ogóle mnie słyszy…

Najwyraźniej jednak usłyszał lub uznał, że można wyjść i jest bezpiecznie… otwiera drzwi… pies pakuje się do środka…

– Przepraszam, ten pies przyprowadził mnie tu znad rzeki. Może wie Pan czy on do kogoś tu należy?

– Hm… Tu sporo ludzi ma psy. Może zadzwoń pod siódemkę, tam powinni wiedzieć czyj to…

– Dziękuję…

Listonosz odchodzi, ja staję w otwartych drzwiach wejściowych, pies stoi na półpiętrze przy najbliższych drzwiach…

Znam to spojrzenie… Widziałem je wielokrotnie u różnych psów… „No, wpuścisz mnie już? Przecież tu czekam…”

U niego już też to widziałem… przy bramce…

– Jesteś pewien? Tu mieszkasz? No dobra…

Dzwonię i pukam… Ciekawe czy ktoś jest w domu… przecież jeśli był na spacerze, to teraz pewnie jeszcze szuka psa…

Drzwi się otwierają. Widzę młodą dziewczynę z telefonem w ręce, całą zapłakaną, ale zaraz na jej twarzy pojawia się ulga i uśmiech…

Pies wbiega do środka jak gdyby nigdy nic… Dziewczyna podbiega do mnie i daje mi takiego gigantycznego całusa w policzek…

– Dziękuję, dziękuję, dziękuję… Jejku. Gdzie go znalazłeś? Dziękuję… Wszędzie go szukamy…

Trochę speszony, ale ucieszony zaczynam opowiadać pokrótce historię mojej i psa znajomości…

– To bardzo mądry pies… Sam mnie tu przyprowadził…

– Wejdziesz na chwilę? Na kawę? Musisz wejść…

Wiem, że już jestem spóźniony na moje spotkanie, więc grzecznie odmawiam… choć żal straszny…

Dziewczyna raz jeszcze mocno mnie ściska. Sprawia mi to zdecydowaną radość… Pies trafił do domu, wszyscy są zdrowi i szczęśliwi… Wspaniała dziewczyna wyściskała mnie za wszystkie czasy… Piękny dzień…

Z wrażenia zapomniałem jej zapytać jak ten mój kumpel – jej pies – miał na imię… Może to i lepiej… To była dobra znajomość… Podarował mi uśmiech na twarzy… i niezapomniane wspomnienia…

Trochę mi jednak żal, że ta nasza znajomość tak szybko się skończyła… I z psem i z dziewczyną…

Zaskakujące jak szybko można się z kimś zżyć…

Nie ma szans… To się tak nie może skończyć… Wysłałem tylko SMS-a do znajomego, z którym byłem umówiony i wróciłem do dziewczyny i psa…

No i tak się to zaczęło…”

I ten Francuz w tym momencie pokazuje na dziewczynę, która siedzi po drugiej stronie stolika… Ja też na nią patrzę, ona się uśmiecha…

– To Ty jesteś tą dziewczyną?

– Tak…

– Czyli tak się poznaliście?

– Tak…

– I teraz razem pomagacie psiakom?

– Tak… To, że Charlie pomógł mojemu psiakowi nas połączyło, później zaczęliśmy więc pomagać psiakom z okolicy… trochę, żeby im za to podziękować, a trochę dlatego, że one po prostu na to zasługują… I tak się dla nas zaczęła przygoda z wolontariatem…

Reporterka:

Piękna historia…

Artysta:

Prawda… Aż się wtedy wzruszyłem jak tego słuchałem… Lubię takie historie… I nawet ten ich wolontariat zrozumiałem po części…

Reporterka:

Obraz?

Artysta:

Obraz… „Pies swat”…

Reporterka:

Ładne…

Artysta:

Dzięki.

Reporterka:

No dobrze… Ale gdzie w tym wszystkim jest ta nowa Maria?

Artysta:

A widzisz… Maria przyszła w trakcie tej opowieści… Nie wiem kiedy, tak byłem wciągnięty w tę historię. Zauważyłem ją dopiero na zakończenie, uśmiechała się jakby też słuchała opowieści Charliego…

– Piękna historia, prawda? – rzuciłem w jej kierunku, choć nie do końca wiem jak to się stało, ale to było takie naturalne w tym momencie.

– Magnifique. – odpowiedziała.

– O, Ty jesteś z Francji…? – trochę zapytała, a trochę stwierdziła jedna z moich współtowarzyszek z hostelu.

– Tak.

– A skąd?

– Z Paryża.

– O, to tak jak my. I co tu robisz?… Przysiądź się do nas.

To wszystko działo się tak szybko. „Bogini” Maria popatrzyła na mnie, uśmiechnęła się jeszcze bardziej i przysiadła się do naszego stolika, siadając między dwoma dziewczynami naprzeciwko mnie.

– Jestem tu na Erasmusie.

– Super.

– A co studiujesz?

– Filologię portugalską.

– O.

Później rozmowa przeszła na moment na francuski, bo tak większości jednak było wygodniej. Ja wiele nie rozumiałem, ale i tak byłem przeszczęśliwy… Netty (Antoinette), bo tak miała na imię „Maria Czwarta” siedziała przy naszym stoliku, od czasu do czasu spoglądając na mnie i uśmiechając się.

Wróciwszy do angielskiego, porozmawialiśmy jeszcze o tym o czym zawsze się rozmawia przy takich spotkaniach, czyli – „co tu warto zwiedzić”. Netty zarekomendowała nam wiele ciekawych miejsc, które zwiedziła przez ostatnie tygodnie spędzone w Lizbonie. Moi francuscy znajomi bardzo zapalili się do zobaczenia Parku Narodów i postanowili, że nie czekając, od razu się tam wybiorą. Zapytali czy mam ochotę, ale nie miałem. Nie chciałem tam jechać, bo właśnie rozmawiałem z dziewczyną, która coraz bardziej na mnie działa i stawała się (pewnie nie do końca zdając sobie nawet z tego sprawę) moją muzą… I tak zostaliśmy tylko we dwoje (oprócz oczywiście całej reszty klientów Brasileiry) przy stoliku.

– Hej.

– Hej.

– Czyli jesteś na Erasmusie?

– Tak.

– Hm… Widziałem Cię już tutaj kilka dni temu jak się chyba uczyłaś do czegoś.

– Tak. Zauważyłam… Haha… Do gramatyki…

– Zauważyłaś?

– Haha… Trudno było nie zauważyć.

– Oj… Serio?

– No.

– Ups.

– Ale to było nawet miłe. Tylko myślałam, że podejdziesz, a Ty nic.

– Ha…

I tak od słowa do słowa, kawa, spacer, wspólne zwiedzanie do wieczora. Zobaczyliśmy Windę Santa Justa (Elevador de Santa Justa), Klasztor Karmelitów (Convento do Carmo), Zamek Świętego Jerzego (Castelo de Sao Jorge), Katedrę Se (Sé de Lisboa = Igreja de Santa Maria Maior), kościół świętego Antoniego (Igreja de Santo António) – to tam urodził się Antoni z Padwy (Fernando Martins de Bulhoes), różne punkty widokowe (Miradouros) z których mogliśmy podziwiać Lizbonę i zajrzeliśmy w takie zakątki miasta, o których turyści rzadko się dowiadują.

Wieczorem wróciliśmy do Brasileiry, przy której grali akurat jacyś uliczni artyści rodem z Jamajki. Zaczęliśmy tańczyć, bardzo się do siebie zbliżyliśmy, już nie tylko duchowo (jak dzięki zwiedzaniu), ale też cieleśnie. Później był ten pierwszy pocałunek, na ulicy, w tańcu, przy tych wszystkich ludziach, którzy bili nam brawo, sami tańczyli lub po prostu popijali kawę. Z Brasileiry poszliśmy do mnie do hostelu, na imprezę… która skończyła się późno w nocy. Wynajęliśmy więc osobny pokój, żeby nie było żadnych zgrzytów z właścicielami… I została na noc… Następnego poranka zjedliśmy śniadanie razem z resztą hostelowych gości. Było cudownie… Później Netty musiała iść na zajęcia, więc odprowadziłem ją na tramwaj. Umówiliśmy się na popołudnie w naszej Brasileirze. Czułem, że unoszę się nad ziemią… Popołudniu było jeszcze lepiej… Tym razem poszliśmy do niej… Musiała się trochę pouczyć, dla mnie było to jak najbardziej ok. Lubiłem na nią patrzeć… jak się uczy, jak czyta… lubiłem patrzeć na te jej różne gesty, które przy tym wykonywała…. a to położyła głowę na dłoniach… a to złożyła dłonie razem zaplatając palce… a to przygryzła bransoletkę, którą miała na ręce… albo skórki od paznokci… a to podrapała się po nosku… to wszystko było takie… piękne…

Tym razem ja zostałem u niej na noc… I tak przez kilka następnych dni… zwiedzaliśmy, nocowaliśmy raz u niej, raz w hostelu, w którym przedłużyłem pobyt, żeby się nie przejmować szukaniem kolejnego… A po kilku dniach całkowicie się do niej wprowadziłem… Czułem się wspaniale… Żyłem…

W tamtą środę umówiliśmy się u niej pod uczelnią… Zadzwoniła jednak, żebyśmy się przemówili na godzinę później w Brasileirze… i tam też się spotkaliśmy… Przyszedłem chwilę wcześniej, więc zająłem stolik i czekałem z uśmiechem na twarzy (uśmiechem, który w ostatnich dniach z mej twarzy w ogóle nie schodził)…

Do momentu kiedy zobaczyłem ją w drzwiach wejściowych…

Nagle wszystko się zmieniło… Netty wyglądała jakby inaczej…

Była elegancko ubrana… inaczej niż rano… Włosy znów miała upięte w tego koka odsłaniającego szyję – piękną, smukłą szyję… Pogładziłem ją po karku… Nie protestowała… ale czułem to spięcie, które w niej narastało…

Całe jej ciało… spojrzenie… postura… gesty… wskazywały na to, że coś jest nie w porządku…

I ona chyba czuła, że ja czuję…

Już nie uśmiechała się jak wcześniej…

Miała skupioną minę…

– Wiesz…

Wiedziałem…

– Andre przyjeżdża… (Andre był jej wieloletnim facetem, z którym zerwała w trakcie pobytu na Erasmusie, ich związek na odległość nie wytrzymał tej próby.)

Milczałem…

– I chce, żebyśmy spróbowali raz jeszcze… Żebyśmy nie rezygnowali tak po prostu po tylu wspólnych latach…

Rozumiałem… ale to nie pomagało…

– Przepraszam Cię… Naprawdę…

Tak… Wiem…

– Powiedz coś…

Ale ja nic nie miałem do powiedzenia…

– No, proszę…

– Rozumiem… przykro mi… ale rozumiem…

Zobaczyłem na jej twarzy jedną łzę… wstała…

Popatrzyła na mnie smutno i wyszła…

A ja siedziałem…

Tydzień…

Siedem dni życia to tydzień…

Tydzień się zaczyna i kończy…

Reporterka:

Hmm…

Hmm…

Tydzień?

Artysta:

Hmm… Tydzień…

Hmm…

No… ale… życie trwa dalej…, prawda?

Reporterka:

Ty mi powiedz.

Artysta:

Trwa.

Jak się już otrząsnąłem, to zapłaciłem za drożdżówkę, podziękowałem kelnerce, która chyba widziała co się wydarzyło, bo tak jakoś dziwnie na mnie patrzyła, i poszedłem…

No właśnie…

Poszedłem na przystanek, żeby pojechać do Netty do mieszkania, bo przecież tam miałem wszystkie swoje rzeczy. Nie bardzo wiedziałem jak to będzie wyglądać… Czy ona tam będzie? Miałem klucze, więc mogłem się dostać nawet gdyby jej nie było, a klucze później mogłem zostawić w środku, bo drzwi były zatrzaskowe. I ona o tym wiedziała. Ale może jednak będzie… Nie byłem pewien co byłoby lepsze – gdyby była czy gdyby jej nie było…

Nie było jej.

Ale była tam wcześniej, bo na biurku leżała złożona na pół kartka z moim imieniem wykaligrafowanym (Netty bardzo pięknie potrafiła kaligrafować) na wierzchu.

W środku były trzy zdania:

„Thank you… You’re welcome… I’m sorry…”

Chcąc nie chcąc, uśmiechnąłem się… I nawet łza zakręciła mi się w oku… Te trzy zdania nawiązywały do historii, którą jej opowiedziałem kilka dni wcześniej…

„Thank you… You’re welcome… I’m sorry…” dopisałem do kartki i podpisałem się…

Zabrałem swój plecak, zostawiłem klucze na biurku i wyszedłem.

Reporterka:

No…

Nie wiem co teraz powiedzieć…

Przepraszam, że tak naciskałam, żebyś o tym opowiedział.

Artysta:

Nie przepraszaj. I tak bym Ci to powiedział, tylko może trochę później. A tak mamy to z głowy… Prawda?

Reporterka:

Tak… Tak…

Hmm?

Co dalej?

Artysta:

„Co dalej”!

Reporterka:

„Co dalej” w takim razie?

Artysta:

Rzeźba.

„Thank you… You’re welcome… I’m sorry”…

I obraz: „Magnifique”…

I tak zakończyła się dla mnie znajomość z Netty.

To był niby tylko tydzień, ale jednak… To był cały nasz tydzień…

Reporterka:

Hmm…

Piękne…

Smutne… ale piękne…

Ta rzeźba. Ten obraz… To zakończenie.

Artysta:

Dziękuję…

Zakończenie i początek…

Tego dnia wprowadziłem się bowiem do kolejnego hostelu.

Wtedy znów poczułem, że jestem sam…

O ile przez ostatnie dni tak wiele się działo, czułem się taki żywy, kochałem i byłem kochany… o tyle w tym momencie nie działo się nic, nie było nikogo do kochania i nikt nie kochał mnie… W hostelu byli co prawda jacyś ludzie, ale tym razem jakoś mnie do nich nie ciągnęło… jeszcze ich nie znałem i nie czułem potrzeby ich poznawania tego dnia (może następnego)… leżałem więc sobie w łóżku klepiąc w klawiaturę maile do znajomych, rodziny, którzy zostali w kraju… obok spała Amerykanka, Portugalczyk szykował się do spania… a ja czułem tę przeogromną samotność… samotność, która jest we mnie… ból związany z utratą bliskiej osoby… ból złamanego serca… nie byłem na to przygotowany… ale na to się chyba nigdy nie jest przygotowanym… było mi źle…

ale był też w tym wszystkim taki jakiś spokój… nie czułem potrzeby wychodzenia tego wieczora do ludzi… ale cieszyłem się, że mogłem być w ich towarzystwie, takim obok… było w tym dużo takiej sentymentalności, samotności…

to było takie moje własne lizbońskie „saudade”…

Następnego dnia wciąż nie miałem ochoty nawiązywać nowych kontaktów, wybrałem się więc na samotne spotkanie z Jezusem. Jeszcze mnie u niego nie było, a moment był melancholijny, więc wycieczka na drugi brzeg wydawała się idealnym pomysłem na ten dzień. Wycieczka ta zaowocowała kolejnym obrazem „Spotkanie z Jezusem”…

Reporterka:

Aha.

Artysta:

Tak.

Właściwie to Jezus zawsze był dobrym podłożem do tworzenia, prowokatorem myśli, uczuć, które potrzebowały przelać się na płótno, czy uwiecznić w rzeźbie…

Tym razem spotkanie to było przede wszystkim doświadczeniem monumentalnym. Bo on jest tam wielki. Patrząc od strony centrum człowiek sobie nie zdaje sprawy jak wielki. Dopiero jak przepłynie na ten drugi brzeg (lub przejedzie), jak podejdzie na górę, to wtedy to do niego dociera, wtedy widzi go w całej okazałości.

To jest taki gigantyczny pomnik stojący na jeszcze większym słupie. I on tam rozkłada te ręce u góry nie wiadomo czemu (ten Jezus), a Ty swoje trzymasz przykurczone, w pogotowiu, przygotowane do ratowania się przed upadkiem swoim lub jego, bo u Ciebie na dole duje taki przeokropny wiatr, że masz wrażenie, że zaraz Cię zwieje z przepaści nad którą stoisz (bo oczywiście całość musi być nad przepaścią, tak to ktoś wymyślił) do rzeki. I z tą rzeką dalej popłyniesz do oceanu, do tej Wielkiej Wody, która zdaje się nigdzie nie kończyć… A jeśli nawet Cię nie zwieje, to ten Jezus zaraz na Ciebie z tego cokołu spadnie, bo jego zwieje… I to jest taki moment i takie miejsce gdzie czujesz potęgę „boga”, „natury”, „Jezusa” i… „ludzkiej siły”…

Bo jednak Cię nie zwiewa… Wiatr wieje niemiłosierny, ale Ty tkwisz w miejscu, nad tą przepaścią… I Jezusa też nie zwiewa… bo ludzie stworzyli go tak wielkim i potężnym, że nawet najmocniejszy wiatr nie jest w stanie go zdmuchnąć z tego cokołu… I czujesz się jednocześnie przy nim taki mały (tak fizycznie) i taki duży, silny, tak jak ten słup na którym stoi Jezus… Cokolwiek się nie dzieje, obaj stoicie, obaj trwacie w tym swoim miejscu na ziemi, pomimo wiatru w twarz, pomimo przepaści wzywającej do upadku… pomimo przeciwności losu… samotności… utraty bliskich… bólu przeszywającego serce… łez napływających do oczu… i drgawek, które przechodzą przez Twoje ciało na tym wietrze… Trwacie…

I to jest to spotkanie z Jezusem… nie „bogiem”… ale Jezusem… człowiekiem, który trwa wytrwale pomimo przeciwności, na swoim stanowisku…

Cristo Rei…

I Ty też rozkładasz te ręce na boki, czujesz ten wiatr, który próbuje Cię porwać, rzucić na ziemię, zrzucić w tą przepaść… czujesz, że z zimna wszystko Cię boli… Ale ten ból wyzwala… Ale dzięki temu bólowi wiesz, że żyjesz… Ale stoisz dalej… Tylko głęboko oddychasz… I krzyczysz:

„Exegi monumentum”!…

„aere perennius” dodajesz już spokojniej w myślach… I myślisz sobie, że faktycznie jest coś w tym stwierdzeniu…

„Non omnis moriar”…

Nie wszystek…

Dla mnie, wtedy, jak patrzyłem na Lizbonę po drugiej stronie Tagu, jak patrzyłem na ocean i na Jezusa u góry, to miało sens… naprawdę głęboki, jakby metafizyczny sens… sens, który przenika całe Twoje istnienie… Tu, teraz, na tej górze, patrzysz na świat i rozumiesz… Cokolwiek by się nie wydarzyło do tej pory i cokolwiek nie wydarzy się w dalszym Twoim życiu… Tu i teraz możesz powiedzieć to „exegi monumentum”. Bo stawiłeś… Kimkolwiek jesteś, czymkolwiek się w życiu zajmujesz, nie wszystek umrzesz… W myślach, w sercach, w czynach tych których poznałeś pozostaniesz… I nawet jeśli coś się skończy… Nawet jeśli z częścią z nich stracisz kontakt… Nawet jeśli się rozstaniecie… W ich sercach pozostanie kawałek Ciebie… Twoja miłość… Twoje przywiązanie do nich… Wasze wspólne radości… wspólne smutki… wspólne rozmowy… i przemyślenia… i te drobiazgi, które były tak ważne… I oni przekażą tę cząstkę Ciebie, nawet nie zawsze świadomie, swoim bliskim, dzieciom może… I ta cząstka przetrwa… A Ty przekażesz ich cząstkę… Bo i oni w Tobie odcisnęli swoje piętno, postawili pomnik… I ta ich cząstka przetrwa w Tobie… dopóki…

Wieje wiatr…

I tak powstało „spotkanie z Jezusem”…

Reporterka:

Mhm…

Artysta:

Tak… Tak wyglądała moja wizyta po drugiej stronie rzeki…

Reporterka:

No… Pięknie…

No dobrze…

Stawiłeś nowy pomnik…

I co dalej?

Artysta:

Dalej… Trochę dzięki temu odetchnąłem po rozstaniu z Netty, trochę się wykrzyczałem, trochę się wypłakałem… i byłem gotów do dalszego trwania na wietrze… poznawania nowego… nowych ludzi… do dalszego życia…

Wieczorem kolację zjadłem już z ekipą z mojego nowego hostelu… I znów poczułem się trochę jak w domu… Bo na kolejny tydzień to był mój dom…

Następny obraz, który stworzyłem dotyczy już oceanu… A jeśli ocean, to oczywiście kolejna historia. Mam opowiadać?

Reporterka:

Opowiadaj.

Artysta:

Dobrze.

Tak.

Czyli skończyłem opowieść na rodzinnym wieczorze w moim drugim lizbońskim hostelu… Rano śniadanie zjadłem z poznanymi dzień wcześniej Polkami… Tym razem były to akurat Polki studiujące geografię… Oczywiście poleciły mi Sintrę… Normalnie wszyscy ją tam polecają… Postanowiłem jednak, że zostawię sobie zwiedzanie Sintry na później… (i warto było… ale jak później to później…), bo już wcześniej zdecydowałem się tego dnia zobaczyć w końcu ocean… Oczywiście biegiem…

Bo z tym oceanem to było właściwie tak, że bardzo chciałem go zobaczyć od samego przylotu, ale jednocześnie to zobaczenie oceanu było dla mnie czymś tak wyjątkowym, że już dobre kilka dni się do tego zbierałem i czułem to takie podekscytowanie, które narasta jak się człowiek tak do czegoś zbiera, jak odkłada to wydarzenie, ale czuje, że ono jest tak już tuż tuż… Zobaczę ocean… Nie wiem czemu aż tak to na mnie działało, ale działało… a może… To miał być mój pierwszy raz i może dlatego… Pierwszy raz jakiego jeszcze nie było… Bo wiesz jak to jest… Na ten pierwszy raz się czeka… Zdajesz sobie sprawę, że to będzie niesamowite wydarzenie… i kiedy wiesz już, że ten pierwszy raz jest tak blisko, tak „na wyciągnięcie ręki” to to podekscytowanie praktycznie przebija już sufit… i oczywiście możesz od razu się rzucić w fale tego pierwszego razu, ale możesz też przeciągać tę przyjemność… przynajmniej chwilę… jeszcze chwilę

Oczywiście niezbyt długo, żeby się nie okazało, że chwila prysła, ale jak uda Ci się zachować ten balans – już… albo jeszcze chwilkę… to jak już przeżyjesz ten pierwszy raz, jak zobaczysz, poczujesz ten ocean… to jest coś o czym nigdy nie zapomnisz…

I wszystkie późniejsze razy też mogą być niesamowite, mogą być nawet jeszcze lepsze… ale o tym za momencik…

I ja tak miałem z tym odraczaniem widzenia oceanu… Bo mogłem go zobaczyć już w Porto, ale miałem wrażenie, że to nie jest to miasto, w którym chcę zobaczyć ocean… I mogłem go zobaczyć w Lizbonie zaraz pierwszego dnia, ale stwierdziłem, że najpierw chcę ją trochę lepiej poznać, poczuć atmosferę, żeby samo zobaczenie oceanu było taką kulminacją… i otwarciem kolejnego etapu mojej przygody z Lizboną… i później mogłem go zobaczyć z Netty, ale też jakoś nie było nam po drodze do niego…

Reporterka:

Ale w końcu go zobaczyłeś…

Artysta:

Tak… Już właśnie będę o tym…

Reporterka:

Super…

Artysta:

Dobrze…

Wyruszyłem koło 12, ubrany w krótkie spodenki i podkoszulkę. Do plecaka wziąłem coś do narzucenia na siebie gdyby się chłodniej zrobiło. Póki co było jakieś 20 stopni, więc było ok, jak na bieganie to nawet trochę za ciepło, ale w każdej chwili mogło się ochłodzić, albo ja mogłem ostygnąć gdybym przestał biec.

W hostelu wszyscy wiedzieli, że biegam, bo poprzedniego wieczora sporo o tym opowiadałem i nawet znaleźli się tacy co też biegali i to dużo więcej ode mnie…

I teraz, zanim dotrzemy nad ten ocean, to opowiem Ci o pewnym Brazylijczyku, z którym nad ocean pobiegłem, bo on jest historią samą w sobie…

Reporterka:

Jeśli tylko w końcu dotrzemy nad ocean i to co chcesz opowiedzieć będzie miało związek z Twoją sztuką, to opowiadaj…

Artysta:

Dobrze…

Zgadaliśmy się dzień wcześniej… Dave, ten Brazylijczyk, biegał naprawdę dużo… I aktualnie przemierzał Europę biegiem… Generalnie cały poprzedni rok spędził biegając po Europie… To jest dopiero wyczyn. Oczywiście nie biegał cały czas, bo miewał przerwy, zatrzymywał się na dłużej – tydzień, dwa, w różnych miastach, jeśli mu się tam spodobało… i kiedy go spotkałem to akurat był na takiej przerwie w Lizbonie… po prostu tam odpoczywał, bo jak stwierdził – trochę się zmęczył i potrzebował się zregenerować… Aha, i jeszcze, bo nie wiem czy wiesz, ale Brazylia była kiedyś kolonią Portugalii, więc w ogóle w Lizbonie sporo było osób z Brazylii, no i Dave czuł się tam też trochę jak u siebie, wszyscy mówili w tym samym co on języku (no, może nie identycznym, bo jednak brazylijski portugalski różni się od portugalskiego portugalskiego, ale jednak), mieli kawałek wspólnej historii, etc..

I wiesz, on miał taki plan, który sukcesywnie realizował, żeby przebyć całą Europę nocując tylko i wyłącznie u ludzi, których poznał przez portale społecznościowe… To podobno miało jakieś tam podstawy ideologiczne, w które nie wchodziłem, ale ogólnie – fajna sprawa…

Można powiedzieć, że był takim nowoczesnym pielgrzymem… Bo tu już nie chodziło o boga, ale o ludzi… i technologie… I Dave pielgrzymował od człowieka do człowieka niosąc swego rodzaju dobrą nowinę, że na tym świecie są jeszcze ludzie, którym zależy na sobie nawzajem, że ludzie są otwarci i że ludzie miewają szalone pomysły, które udaje im się realizować… a technologia, choć często sprawia, że ludzie stają się sobie tak „blisko obcy”, czasem jednak pomaga w nawiązaniu realnych relacji, czasem faktycznie zbliża ludzi…

Myślę, że wiele osób zainspirowała ta jego przebieżka…

Rozmawialiśmy przez chwilę o tej obcości i bliskości oraz o tęsknocie za bliskością, o tym czy on nie tęskni za domem i czy nie czuje się samotny w tym pielgrzymowaniu… bo w sumie, choć ciągle jest wśród ludzi, to jednak nie ma możliwości nawiązania jakiegoś dłuższego związku z kimkolwiek…

I z jednej strony, Dave stwierdził, że zazwyczaj tej samotności nie odczuwa. Bo oczywiście, jak przy każdym bohaterze romantycznym, a takim niewątpliwie był, kręciły się przy nim kobiety i on od nich nie stronił jakoś specjalnie. Poza tym nocował u super ludzi, którzy bardzo szybko stawali mu się bliscy… (to prawie jak w hostelu, choć może jeszcze bardziej)…

Z drugiej strony, domyślał się oczywiście, że większość z tych znajomości nie przetrwa zbyt długo, tym bardziej, że znajomości z każdym dniem miał coraz więcej i nie był już w stanie nawet pisać ze wszystkimi przez te portale społecznościowe, które go do tych ludzi zbliżyły…

Domyślał się też, że raczej żaden z jego rozlicznych związków nie ma szans przetrwania więcej niż kilku dni, tygodni, które mógł się zatrzymać w danym mieście nie zbaczając z wybranej ścieżki… bo przecież dziewczyna nie ruszy z nim przez Europę… choć pewnie i tak mogłoby się zdarzyć, ale to raczej mało prawdopodobne było… a może po prostu on jeszcze na taką nie trafił…

Ale ta wiedza, te domysły to było jedno, a drugie to były cały czas nowe znajomości, które sprawiały, że nie miał czasu się nad tym zbyt długo zastanawiać…

I tylko czasami faktycznie czuł tę samotność, czasami faktycznie tęsknił za domem, w którym nie był już przez ponad rok… ale starał się utrzymywać kontakt elektroniczny z rodziną… co w dobie kamerek internetowych i szybkiego internetu było do zrobienia… i znów te nowoczesne technologie pomagały w ucieczce od samotności… zbliżały do tych oddalonych najbliższych…

Poza tym, w planach miał już tylko kilka miesięcy takiego pielgrzymowania i czasami, jak już bardzo tęsknił za rodziną to odliczał dni do powrotu do domu… i to mu pomagało…

Tymczasem jednak i ja miałem okazję go poznać i umówić się z nim na bieg nad ocean…

Na podstawie historii Dave’a stworzyłem później „nowoczesnego pielgrzyma” – obraz nieistniejący w dwóch częściach… tak jak ten pielgrzym mi się jawił – jedna część, ta domowa; druga – ta udowadniająca sobie i światu, że tak się da i brnąca przez zaspy śnieżne, albo przez upalne pustkowia… jedna część nieistniejąca w miejscu do którego tęskni, druga część nieistniejąca w miejscu do którego wędruje…

Reporterka:

To piękna historia… tego pielgrzyma…

Artysta:

Wiem…

No dobrze… wracając jednak nad ocean…

Startujemy w samo południe i wyruszamy północną stroną Rio Tejo…

Z początku podziwiamy krajobraz taki bardziej miejski, mijamy kolejne punkty, które już widziałem… Jest marina; jest Pomnik Odkrywców z całą plejadą gwiazd: Henryk Żeglarz, Vasco da Gama, Ferdynand Magellan; jest wielki i przepiękny klasztor Hieronimitów (wybudowany w stylu manuelińskim – z historii najnowszej, to tam podpisany był Traktat lizboński); jest Torre de Belém (szesnastowieczna budowla wykonana także w stylu manuelińskim – jedna z najciekawszych budowli Lizbony); dalej jest pomnik ku czci żołnierzy z wypisanymi (jak rozumiem) imionami poległych, jakiś instytut bio… I oczywiście cały czas jest rzeka (z drobnym wyjątkiem gdy trzeba przebiec trochę dalej od niej)… która robi się coraz większa i większa… Zastanawiałem się nawet czy zauważę, kiedy rzeka stanie się oceanem… po czym się to poznaje skoro rzeka jest tak szeroka, że prawie nie widać drugiego brzegu?…

W pewnym momencie dołączyła do nas jeszcze jedna biegaczka… zwolniliśmy kroku, żeby wymienić z nią kilka słów… Bo wiesz, biegacze normalnie pozdrawiają się po drodze jak biegną naprzeciwko siebie, a jak biegną w tym samym kierunku to mogą się na chwilę dołączyć, pogadać i później ruszyć dalej w swoją drogę… Nasza współbiegaczka przyjechała z UK… miała około 50 lat, pod 60 i od kilku lat jeździła po świecie (kolejna nowoczesna pilegrzymka – nie jestem pewien tej formy)… Kilka lat wcześniej straciła pracę w jakimś hipermarkecie w Londynie, z początku bardzo była tym załamana, ale po kilku tygodniach i kilkunastu spotkaniach terapeutycznych sprzedała dom i stwierdziła, że ma już tyle lat, że najwyższy czas zobaczyć co się dzieje poza wyspą, której nigdy wcześniej nie opuszczała… i tak już kilka lat podróżowała i wciąż była tym zachwycona… Opowiedziała nam o różnych miejscach, które już zobaczyła – pół Europy z tego wyszło i kawałek Afryki… to było naprawdę fascynujące co robiła…

To ją później uwieczniłem w obrazie „kobieta podróżnik”…

Jak tak wspólnie biegliśmy to z jednej strony brałem udział w rozmowie z moimi współtowarzyszami, a z drugiej chłonąłem wszystkie widoki jakie tylko się dało… i starałem się wszystkie szczegółowo zapamiętać, bo to przecież ten pierwszy raz był… Cudowny… wspaniały…

Aha, i może powinienem Ci jeszcze powiedzieć, że tym razem biegłem z aparatem w ręce (pomny wcześniejszych doświadczeń z Barcelony) i, oprócz zdjęć mentalnych, robiłem też zdjęcia cyfrowe wszystkiemu co się ruszało i co się nie ruszało… budynkom, roślinom, psom, kotom, rzece… wszystkiemu jak leci… Szukałem inspiracji w graffiti zrobionych na murach, na skałach, które po drodze mijaliśmy; w takich małych nadrzecznych ogródkach, w łodziach porozkładanych na brzegu…

Po drodze mijaliśmy też spacerowiczów, aczkolwiek poubierani jacyś tacy byli… To pewnie dlatego, że pomimo tego, że słońce mocno świeciło i było ponad 20 stopni, jak zawiał wiatr, a wiał czasami okrutnie (może nie tak jak u Jezusa, ale i tak), to człowiekowi (zwłaszcza jeśli nie biegał) robiło się chłodno…

I mijaliśmy też bezdomnych, którzy mieszkali pod mostem na takim małym dopływie Tagu… Mieli tam pod tym mostem tak zwyczajnie rozwieszony sznur na pranie, mieli krzesełka, stolik, właśnie spożywali jakiś posiłek… wyglądało to prawie jak dom… nie namalowałem tego nigdzie później ani nie wyrzeźbiłem, ale utkwiło to w mojej głowie… ten „bezdomny dom”…

Na wysokości twierdzy w Caxias (to taka stara twierdza była, swego czasu przekształcona na więzienie, podobnie zresztą jak Torre de Belém) rozstaliśmy się z Kobietą-Podróżniczką i pobiegliśmy dalej w kierunku oceanu…

Przez większość czasu biegliśmy takim asfaltowym deptakiem, ale fragmentami trasa prowadziła też po falochronie… i wtedy zrozumiałem czym różni się rzeka wpływająca do oceanu od oceanu właściwego… Powiem tylko tyle, że nie bez powodu w Portugalii jest zagłębie surferów… Fale oceaniczne są tam gigantyczne…

No właśnie, bo dotarliśmy w końcu… dobiegliśmy nad ocean… ten pierwszy raz… wspaniały pierwszy raz…

Ten ocean był faktycznie ogromny… czułem jego siłę… może to też przez te fale… może to przez widok wody po horyzont… a może też przez to poczucie, że to jest właśnie to… ten ocean… bezkresny… łączący kontynenty znajdujące się tysiące kilometrów od siebie… Zdecydowanie warto było czekać na to spotkanie…

Dotarliśmy do Forte de Sao Juliao da Barra i pobiegliśmy jeszcze kawałek dalej na plażę… Moja pierwsza plaża nad oceanem… Daleko po lewej stronie widzieliśmy latarnię morską na wysepce u ujścia Tagu do oceanu (Farol do Bugio). A przed nami była tylko niekończąca się woda, wielka woda…

Odpoczęliśmy tam chwilę, pooglądaliśmy przyrodę, wiesz – kaktusy… przekąsiliśmy coś na obiad, poleżeliśmy na plaży… Do wody nie wchodziliśmy, bo wydawała się nam jednak ciut za zimna… zresztą pływali tam tylko surferzy okuci w swoje pianki… Później pobiegliśmy jeszcze kawałek dalej, zobaczyć co kryje się za kolejnymi zakrętami… Ale biegliśmy oczywiście tak na luzie, podziwiając otoczenie cały czas…

I tak leniwie spędziłem pierwsze popołudnie nad oceanem… bardzo przyjemnie…

Jedno mnie tylko rozczarowało… (coś musiało, haha)… Plaże… Wiesz, to były takie małe, prawie miejskie plaże, takie po 100 metrów wzdłuż, kilkanaście na szerokość… No cóż… Nie tego spodziewałem się po plażach nad oceanem… Nie tak to sobie wyobrażałem…

I pewnie teraz myślisz, że strasznie wymyślam… bo będąc w takim miejscu szukałem dziury w całym… no, ale to tylko to jedno było, bo poza tym bo byłem tym wszystkim zachwycony… poza tym, czułem, że jedno z moich marzeń właśnie się spełniło… Marzenia się spełniają… To wspaniałe uczucie…

Droga powrotna, znów w biegu upłynęła mi bardzo szybko… wróciliśmy do hostelu koło 19, nawet nie wiedziałem kiedy te 7 godzin nam minęło…

Reporterka:

Hmm…

Artysta:

Co?

Reporterka:

Hmm… No, spodziewałam się jakiejś barwniejszej opowieści o tym pierwszym razie nad oceanem… Tak wcześniej budowałeś to napięcie, że to takie ważne, a tu… No nic…

Artysta:

Hmm… No wiesz…

Starałem się oddać atmosferę…

Reporterka:

No tak, ale jakoś nie poczułam tego ogromu oceanu w tej opowieści…

A powstała z tego jakaś rzeźba lub obraz?

Artysta:

Powstało coś później, ale poczekaj… Pozwól, że jeszcze trochę o tym oceanie Ci poopowiadam…

Reporterka:

No dobrze… Mów…

Artysta:

Tak więc…

Póki co… o 21. robiliśmy już kolację… tym razem była kuchnia hiszpańska – tortilla… i długie wieczorne rozmowy przy winie…

Pozachwalałem ocean, że piękny, ogromny, troszkę jednak narzekając na te malutkie plaże i wtedy dowiedziałem się, że prawdziwe plaże oceaniczne to są po drugiej stronie Tagu i że jak odwiedzę Costa da Caparica, to przestanę narzekać… zobaczę „ocean właściwy”, jak to ujęła jedna Portugalka…

Zaciekawiło mnie to co mówili i kolejny dzień postanowiłem spędzić nad oceanem, po tej właściwej – południowej stronie rzeki… Po śniadaniu szybko się więc przebrałem i pobiegłem na prom… A właśnie, bo stwierdziłem, że trzeba to zrobić podobnie jak po stronie północnej… biegiem… tym razem po drugiej stronie Rio Tejo…

Podróż promem trwała około pół godziny… później jeszcze chwila biegu przez miasto i dotarłem nad ocean…

Ocean znów był wielki… nie… był większy… faktycznie… z jakiegoś dziwnego powodu ten ocean wydał mi się większy… to był ocean właściwy… A plaża?…

Z początku była jeszcze taka cywilizowana, tzn. były tam knajpki, trochę sklepów, byli ludzie, surferzy, był falochron, jak po północnej stronie… ale po chwili wszystkie te ślady ludzkiego istnienia zniknęły i zaczęła się jedna wielka niekończąca się dzika, naturalna plaża oceaniczna… plaża właściwa…

Bezkres tej plaży był nawet dla mnie powalający… biegłem w dal nie widząc gdzie ta plaża się kończy… może 10, może 15 kilometrów, a końca nie było widać… to było super… Po jakimś czasie przeszedłem do marszu, później wolnego marszu, aż w końcu usiadłem na moment… To był ten ocean o którym marzyłem, to tak sobie wyobrażałem, że to będzie wyglądać… I teraz te wyobrażenia nabrały prawdziwych kształtów, zapachów, odczuć… Głęboki wdech… Szum fal… piaszczysta plaża ciągnąca się kilometrami… przede mną woda, za mną wydmy… południowa roślinność… gdzieniegdzie jakiś przelatujący nisko ptak… muszle na plaży…

Czułem się jak mały dzieciak, który właśnie dostał się do swojej ulubionej bajki, albo otrzymał wymarzony prezent od Mikołaja…

Położyłem się i zacząłem robić orła na piasku… Nade mną błękitne niebo, gdzieniegdzie tylko chmurki, takie białe, baranki, owieczki… Słońce świeci, ogrzewa mnie bardzo przyjemnie…Głęboki wdech świeżego oceanicznego powietrza…

Przeturlałem się kilka metrów w jedną stronę… zrobiłem kolejnego orła… i jeszcze kilka metrów dalej… Wspaniale… Mógłbym tak się turlać w nieskończoność… Cudownie…

I tak leżąc, podziwiając, wczuwając się… tak mi się jakoś zasnęło na tej plaży… Ależ miałem przyjemne sny wtedy…

Na całe szczęście, Słońce postanowiło mnie oszczędzić i schowało się trochę za chmurki, dzięki czemu nie przypłaciłem tej drzemki oparzeniami.

Ale nawet gdybym się poparzył, to mówię Ci, warto było… Cisza, spokój, praktycznie zero turystów, tylko ja, plaża i ocean… Przepięknie… Żyć, nie umierać, jak to mawiają…

To był dla mnie właściwy pierwszy raz nad oceanem… To tam poczułem czym jest ocean… To było genialne…

Spędziłem tam cały dzień… a mógłbym dużo dłużej, ale zgłodniałem…

Pod wieczór zabrałem się biegiem do domu… do hostelu znaczy się… Byłem w tym momencie taki spełniony… Taki radosny… Jak ten dzieciak… Teraz czułem, że na prawdę spełniło się moje marzenie… wizyta nad oceanem… Super…

Powrót zajął mi trochę więcej czasu, niż bieg poranny, bo nogi jednak czuły te przebiegnięte wcześniej kilometry i wracałem już zdecydowanie bardziej marszobiegiem… przy zachodzącym Słońcu, szumie fal wlewających się na plażę czy uderzających o falochrony…

Żyć, nie umierać…

Jak dotarłem do hostelu, promieniałem… i wszystkim opowiadałem, że Costa da Caparica to takie miejsce, które muszą, koniecznie muszą, odwiedzić, jeżeli chcą poczuć czym jest prawdziwa plaża nad oceanem. Że jeśli jeszcze oceanu nie widzieli, że jeżeli ich marzeniem było zobaczyć w Lizbonie ocean, to tam właśnie powinni go zobaczyć po raz pierwszy… No, po prostu nie mogłem przestać chwalić tego miejsca…

I tak powstały obrazy: „bezkres marzeń” i „północ-południe”…

I tak zrodziła się idea spędzenia również kolejnych kilku dni nad oceanem.

Reporterka:

No… Teraz to ja rozumiem…

Teraz to nawet ja to poczułam…

ten bezkres…

Pięknie…

Artysta:

Prawda?

To słuchaj dalej… bo to jeszcze nie koniec oceanu…

Następnego dnia wybraliśmy się nad ocean z ludźmi z hostelu, a przede wszystkim z Jackie, która przyleciała do Portugalii z Kanady specjalnie po to, żeby posurfować. W Lizbonie zostawała jeszcze dwa dni i stwierdziła, że jak ktoś chce, to możemy pójść razem posurfować. Nigdy wcześniej tego nie próbowałem, więc stwierdziłem, że trzeba. W sumie poszło nas 7 osób.

Zabawa była przednia. Wiesz, utrzymanie się na tej desce nawet na lądzie jest takie nie całkiem proste, a już na wodzie to nie lada wyczyn… Było sporo śmiechu przy tym wszystkim, co chwilę ktoś lądował w oceanie, ale nie zrażaliśmy się. Grupa znajomych, plaża, deski do surfowania, pyszne jedzenie w knajpkach, ocean, czego chcieć więcej…

Może nie złapałem do końca bakcyla, ale spodobało mi się to surfowanie… I pod koniec dnia już, mogę powiedzieć nie chwaląc się, całkiem dobrze mi szło…

Wieczorkiem wróciliśmy do hostelu i na cześć Jackie, zrobiliśmy sobie „imprezę kanadyjską” z kanadyjskim jedzeniem.

Później stworzyłem obraz: „czego chcieć więcej”…

Piątego dnia pobytu w tym hostelu byłem już tak totalnie wyluzowany, zrelaksowany… Było mi po prostu dobrze… Jak jednak kilka dni czasami wystarczy, żeby stanąć na nogi po trudnych chwilach… Już coraz rzadziej myślałem o Netty, za dużo się działo, nie miałem też czasu na smutki, bo przecież tam był ocean, który wzywał, zapraszał…

I tego dnia znów zdecydowałem, że spędzę dzień nad oceanem. Tym razem nad ocean pobiegłem sam, bo reszta jednak miała napięty harmonogram, chcieli jeszcze wiele rzeczy zobaczyć przed wyjazdem, a byli na kilka dni zaledwie, jedni więcej, inni mniej, ale wciąż, tylko kilka… Ja miałem czas… Pobiegłem więc nad ocean właściwy z jednym tylko planem w głowie – popływać w oceanie…

Jak już dobiegłem w miejsce gdzie byłem praktycznie sam na sam z naturą, wskoczyłem do wody, żeby poczuć tę wolność i ten ogrom oceanu, już bez deski przy nodze…

Woda najcieplejsza nie była, ale jak człowiek się rusza, to jest ok. Z początku pływałem raczej bliżej brzegu, bo jednak byłem sam i nie byłem pewien jak ten ocean mnie potraktuje. Ale im dłużej pływałem, tym więcej nabierałem pewności siebie i odpływałem coraz dalej i dalej. To było rewelacyjne. Wiesz, to jest trochę jak samotna wędrówka po rozległym lesie, tylko że tu zamiast ogromu lasu był ogrom wody. Gdziekolwiek byś nie spojrzała – ocean… A Ty, taka malutka w tym oceanie… Ale, paradoksalnie, nie czujesz się samotnie, bo ten ocean jakby się Tobą opiekuje, otula Cię swoim wodnym płaszczem, głaszcze Cię po głowie, klepie przyjaźnie po plecach… No, czasami też Ci chluśnie wodą w twarz, ale to też przyjemne, ożywcze i sprawia, że nie tracisz czujności, bo jednak przypominasz sobie, że to przecież żywioł, że nie siedzisz w bezpiecznym, zbudowanym przez ludzi mieszkanku, tylko doświadczasz pełni sił natury… Wspaniałe to było…

Ale kiedy tak sobie pływałem, w pewnym momencie zobaczyłem na plaży szybko zbliżający się w moim kierunku punkt. Był daleko, ale nie wydawało mi się, żeby to mógł być człowiek, bo za szybko się poruszał. Zaciekawiło mnie to, ale też trochę zaniepokoiło. Zacząłem płynąć w kierunku brzegu, gdzie zostawiłem swoje rzeczy (między innymi dokumenty, kasę, aparat, telefon).

Jak już byłem jakieś 50 metrów od brzegu, zobaczyłem, że to jeździec pędzący konno po plaży… Wow… pomyślałem i odetchnąłem trochę z ulgą… Toż to też musi być super przeżycie, tak pędzić po plaży konno… I w głowie zaczął się rodzić nowy obraz. I pomyślałem też, że może z tego wyjść naprawdę fajne zdjęcie. Szybko wyskoczyłem więc z wody, chwyciłem aparat i czekałem, aż jeździec zbliży się na odpowiednią odległość.

Im bliżej był ten jeździec, tym bardziej wydawało mi się, że to jednak nie jeździec, a jeźdźczyni(?) – amazonka? (nie wiem jaka jest żeńska forma od jeźdźca)… To jeszcze lepsze zdjęcie będzie, pomyślałem…

I tak stoję z tym aparatem w ręce i kieruję obiektyw w stronę dziewczyny…

zbliża się…

jest coraz bliżej…

wiatr rozwiewa jej włosy i grzywę jej konia…

piasek rozpryskuje się na boki spod końskich kopyt…

czujesz tę energię, która od nich bije…

która ich jakby niesie ponad plażą…

z boku słyszysz szum oceanu…

widzisz kątem oka (i obiektywu) fale, które podpływają do Ciebie i do nich…

czujesz, a przynajmniej masz takie wrażenie, jak ziemia drży… jak ugina się w rytm kroków stawianych przez tą galopującą parę…

jeźdźczyni i jej rumak…

tatam, tatam, tatam, tatam…

Dziewczyna w końcu też mnie zauważa…

i mam wrażenie, że lekko zwalnia…

cykam fotki, cyk, cyk, cyk…

zbliża się…

cyk… cyk..

staram się wybrać jak najciekawsze ujęcia…

z widokiem na ocean…

z widokiem na góry obok… (no, pagórki)…

z poziomu ziemi, z poziomu oczu, z góry (na wyciągniętych rękach)…

są coraz bliżej…

i ona nagle, już jest tak tuż tuż koło mnie…

i…

jak nie parsknie śmiechem…

hahahahahahahahaha…

to aż się zerwałem…

zdębiałem…

ale o co?

patrzę na prawo, na lewo, a ona na mnie i się śmieje i zatrzymuje przy mnie…

normalnie kilka sekund zajęło mi zrozumienie o co biega…

bo wiesz…

okazało się, że jak wyszedłem z wody i podbiegłem do aparatu…

to wiesz, ja wcześniej pływałem w tych zimnych wodach oceanu całkiem długo…

a żeby w pełni poczuć ten ocean, to pływałem w stroju Adama…

i zapomniałem o tym…

no i wiesz jak wygląda człowiek po tym jak długo pływa w zimnej wodzie i po wyjściu z tej wody…

Reporterka:

Aha. Hahaha…

Artysta:

Nie! Jezu…

sześciopak ocieka, włosy zmierzwione, tak że każdy w inną stronę sterczy, gęsia skórka na całym ciele…

i ta pomarszczona skóra, taka rozmoknięta…

i to chyba ta rozmoknięta skórka tak ją rozśmieszyła…

A może te włosy…

W sumie to nie wiem… bo nie spytałem…

Reporterka:

Jasne… właśnie to sobie wyobraziłam…

Artysta:

Ech…

No dobrze…

Niczym jednak nie speszony zacząłem z nią rozmawiać. Okazało się, że jest ze Stanów i że jest tu z całą końską ekipą.

Reporterka:

Czekaj. Tak, nie ubrałeś się?

Artysta:

No nie. A czemu? Było mi coraz cieplej, więc gęsia skórka już nie była taka gęsia, włosy poprawiłem, skóra przestawała być rozmoknięta i nabywała jędrności… więc chyba było ok… No i dziewczyna przestała się śmiać, tylko tak trochę się uśmiechała, a to raczej dobrze, nie uważasz…

Reporterka:

No…

Hmm…

w sumie, ok…

Artysta:

No…

Przecież i tak już mnie wyśmiała…

To w miarę rozmowy już raczej nic śmieszniejszego zobaczyć nie mogła… Mogłem tylko zyskać w jej oczach…

Reporterka:

Aha…

Artysta:

Tak więc…

Porozmawialiśmy przez chwilę o tym jak to jest jak się jeździ po takiej plaży konno. Byłem zafascynowany jej opowiadaniem, z taką pasją to robiła. I w końcu zapytała czy nie chciałbym spróbować? Bo jeśli tak to mógłbym następnego dnia, bo akurat będą z ekipą jeździć.

Oczywiście powiedziałem, że jak najbardziej i tak umówiliśmy się na wspólną przejażdżkę po plaży. Ona później odjechała w stronę miasta, a ja jeszcze na chwilę poszedłem popływać, nacieszyć się tym mroźnym oceanem i perspektywą kolejnego doświadczenia, które miało mnie czekać już niedługo.

Następnego dnia poszedłem na spotkanie z Jane (tak miała na imię) i jej znajomymi. Umówiliśmy się przy stadninie, koło której mieszkali. Oporządziliśmy konie, zjedliśmy solidne drugie śniadanie i wybraliśmy się na przejażdżkę. I od razu muszę powiedzieć, że jazda po plaży, nad oceanem jest naprawdę genialna (jakby ktoś w to wątpił). Jak jedziesz centralną częścią plaży to czujesz jak kopyta konia zapadają się w sypkim piasku, jak jedziesz bliżej wody, czujesz że podłoże jest twardsze i to doświadczenie bliższe jest jeżdżeniu po lesie, a jak jedziesz w wodzie, jak koń rozchlapuje wody oceanu i te kropelki latają dokoła… Tego uczucia nie da się opisać.

Spędziłem z tą ekipą cały dzień, trochę w siodle, trochę na plaży. Wieczorem zrobiliśmy sobie jeszcze ognisko niedaleko stadniny, pośpiewaliśmy piosenki mniej i bardziej ogniskowe (oczywiście po angielsku, więc ja śpiewałem tylko czasami) i ostatecznie wszyscy przenocowaliśmy na plaży.

Noc nad oceanem to kolejne doświadczenie, którego nigdy nie zapomnę. Te gwiazdy… ten księżyc… ten mrok… szum fal… i chłód zimowej nocy… Trzeba się było mocno wtulić w śpiwór i przytulić do siebie, żeby nie zamarznąć… Ale jak już się tak wtuliło, to było cudownie… I wiem, że może nadużywam tego słowa, opisując to co tam się działo, ale to naprawdę było… no właśnie… cudowne… Zasnęliśmy wszyscy spokojnym, oceanicznym snem…

Następnego ranka niestety, jak to w podróży, musieliśmy się rozstać… bo zwyczajnie mieliśmy inne plany.

W podróży w ogóle musisz się tego nauczyć, to taka niefajna podstawowa umiejętność. Musisz się nauczyć, że poznajesz ludzi, zżywasz się z nimi, zaczynasz traktować ich jak rodzinę, a po chwili ich tracisz. I to nie dlatego, że świat się kończy, tylko dlatego, że Wasze ścieżki biegną w innych kierunkach. Pewnie, że czasami te ścieżki można zmodyfikować, ale te znajomości, większość tych znajomości jednak nie jest aż tak mocna, żeby skorygować ścieżki o więcej niż kilka dni, tygodni, godzin… Po chwili każdy idzie jednak w swoją stronę. I tak trwa wędrówka, przygoda…

Moi konni przyjaciele wyruszyli więc w swoją stronę, a ja w swoją, z powrotem do hostelu.

Zresztą, z tego wszystkiego zapomniałem, że to była moja ostatnia noc w tym hostelu. Jak wróciłem, zebrałem swoje graty, pożegnałem się z ludźmi, którzy jeszcze nie pojechali, a których kojarzyłem z wcześniejszych wieczorów i pojechałem do hostelu kolejnego.

Wychodząc z tego hostelu miałem takie przeświadczenie, że to był bardzo dobry tydzień. Tydzień, który pozwolił mi pogodzić się z utratą Netty i przygotować się na kolejne wyzwania. Tydzień, który prawie całkowicie spędziłem nad oceanem spełniając swoje marzenia, biegając, maszerując, pływając, surfując, jeżdżąc konno, wylegując się nad nim… czy nawet nad nim śpiąc… Tydzień nad oceanem… to jest przepiękna sprawa… niezapomniany tydzień spełnionych marzeń…

I jeszcze obrazy, bo przecież o tym miałem mówić… Powstały trzy…

„Wpław”

„Noc nad oceanem”

„Cisza spokoju”

I jeszcze rzeźba:

„tydzień spełnionych marzeń”…

Reporterka:

Ładnie…

Teraz faktycznie czuję ten Twój ocean…

Ładnie…

Artysta:

Dziękuję…

A teraz powiem Ci o obrazach z oceanem niezwiązanych, jeśli chcesz…

Reporterka:

Pewnie. Dawaj.

Artysta:

Dobrze…

To po kolei…

Do hostelu numer 3 dotarłem popołudniu. To taka pora dnia kiedy hostel jest najbardziej wyludniony i taki pusty, bo większość jest gdzieś na mieście i zazwyczaj tylko nowi goście się meldują. Zameldowałem się więc i wyszedłem na jakiś obiad.

Wróciłem wieczorem.

– Hej, skąd jesteś? – zapytała mnie dziewczyna, która akurat przechodziła koło recepcji…

Jak już Ci mówiłem, w hostelach nie zastanawiasz się czy to wypada do kogoś podejść czy nie wypada… Tu było podobnie…

– Z Polski.

– O… to u Was tam zimno teraz jest…

– Trochę.

– I na długo tutaj?

– Jeszcze dwa tygodnie jakieś.

– O… Fajnie Ci…

– Wiem…

– Słuchaj, a chcesz się teraz z nami wybrać na miasto?

– Pewnie.

Z tymi wyjściami na miasto, to jeszcze Ci chyba nie mówiłem, ale różne hostele mają różną politykę w tej materii… Niektóre organizują wyjścia do konkretnego miejsca i ogłaszają tę informację na tygodniowym planerze, inne oferują wejścia do klubów po wpisaniu się na odpowiednią listę, inne-inne robią to bardziej spontanicznie… Jeszcze inne w ogóle się tym nie zajmują, albo co najwyżej informują ludzi gdzie dzieje się coś ciekawego… Myśmy akurat wtedy sami się zebrali…

– A Ty skąd jesteś?

– Z Argentyny.

– O, to dopiero daleko.

– No…

– O, tam chłopaki też są z Argentyny, na takim Erasmusie – przynajmniej tak nam Europejczykom to tłumaczą, bo to tylko taki ichniejszy odpowiednik Erasmusa. – dołączył do naszej rozmowy pewien Duńczyk, zakręcony koleś. Jak się później dowiedziałem, całe dnie spędzał na siłowni i na basenie, a wieczorami chodził na imprezy… Fakt, może ocean nie był zbyt ciepły, ale dla mnie to mimo wszystko było fajniejsze od basenu… W każdym razie, dla każdego coś miłego… Na tym polega urok takich miejsc…

I tak się nam stworzyła ekipa 8 osobowa (dwie Argentynki, Duńczyk, dwóch Argentyńczyków, jeszcze jedna Hiszpanka, jedna Belgijka i ja). Dwa zazwyczaj obowiązujące w takim międzynarodowym środowisku języki to angielski i hiszpański. Niektórzy mówią lepiej, inni gorzej, dużo migamy i to wystarczy żeby się dogadać i dobrze się bawić…

Poszliśmy do Bairro Alto. Z hostelu wyszliśmy koło 22. Po drodze spotkaliśmy takiego Serba – znajomego naszego Duńczyka, który spędził już kilka miesięcy w Lizbonie i sporo osób poznał. Zaproponował, że zaprowadzi nas do fajnych knajpek… I faktycznie zaprowadził…

Do pierwszej knajpki wstąpiliśmy właściwie tylko po to, żeby wypić kilka shotów… W drugiej mogliśmy posłuchać nowoczesnej muzyki na żywo, po angielsku i portugalsku. Później znów knajpka z shotami… Te knajpki z shotami to były różne, bo jedne były na tyle duże, że kilkuosobowa ekipa mogła się tam zmieścić, a inne to po prostu lada tuż przy ulicy… Shoty i drinki w tego typu miejscach były bardzo tanie, dlatego opłacało się je tam kupować, a bawić się gdzie indziej, albo stać na ulicy i po prostu rozmawiać ze znajomymi…

Z tym bawieniem się na ulicy to jeszcze Ci powiem, że to się zaczyna tak koło dwunastej, pierwszej (dlatego jak kiedyś byliśmy tam ze Szwedem, to było dużo za wcześnie)… Dopiero koło północy ludzie zaczynają się schodzić, a o pierwszej normalnie nie da się przecisnąć między stojącymi na ulicy… Normalnie cała długa ulica, jedna, druga i tłumy ludzi stojących przy knajpkach, tam gdzie sprzedają shoty lub po prostu pod ścianą kamienic… Wszyscy rozmawiają, w przeróżnych językach… Niesamowite wrażenie…

Wracając jednak do naszego wypadu… Serb prowadził nas dalej, zabawiał informacjami o tym co gdzie warto jeszcze zobaczyć i takie tam…

Od czasu do czasu podchodzili do nas, jak ich nazywaliśmy, „sprzedawcy badziewia”, czyli ludzie handlujący świecącymi okularami, uszami króliczka i tym podobnymi dobrami… Fajni ludzie, zabawni, tylko to ciągłe „Kup, kup, kup, 2 EURO” było czasami męczące. Wyglądało na to, że nasz Serb ich wszystkich zna… Nie namawiał nas bezpośrednio do kupna, ale też nie odradzał, śmiał się z dziewczynami, że nieźle wyglądają w tych króliczych uszach… Bo oczywiście towar mógł być macany, uszy lądowały na głowie, kapelusze, okulary, mogliśmy się nieźle uśmiać… Ci sprzedawcy towarzyszyli nam dobre kilka godzin, to znaczy oni się tam przechadzali tymi uliczkami, a że teren nie był jakoś strasznie rozległy, to pojawiali się koło nas co jakieś pół godziny… Aż w końcu jedna znajoma się złamała i kupiła sobie te uszy…

Tymczasem wędrowaliśmy dalej po knajpach… Serb zdecydowanie znał tych wszystkich ludzi i prowadził nas do knajp swoich znajomych. I w sumie to wyglądało jakby był naszym przewodnikiem, choć go nie zatrudnialiśmy… ale transakcja była ok: on pił za darmo w knajpach do których nas zaprowadził, my mieliśmy darmowego prywatnego przewodnika. Może nie dotarliśmy do najlepszych knajp w mieście, ale zobaczyliśmy gdzie bawią się Portugalczycy, poczuliśmy klimat… przynajmniej jeden z… Bo Lizbona, jak większość stolic, jest miastem, w którym można znaleźć przeróżne rozrywki – od tych najprostszych po te najbardziej wyrafinowane…

Na sam koniec wieczoru, czyli gdzieś koło czwartej, piątej (wcześniej jak o trzeciej nie było sensu się tam pojawiać) wylądowaliśmy w takiej jakiejś przedziwnej imprezowni… Śmialiśmy się, zresztą nie tylko my, że trafiliśmy do „rynsztoka”… I nie chodzi tu o to, że tam było jakoś tragicznie… Po prostu, knajpki, w których bawiliśmy się wcześniej były fizycznie wyżej, na wzniesieniu, a spelunka do której trafiliśmy była położona dużo niżej, prawie nad rzeką… Tych spelunek była tam cała ulica i każdy trafiał do innej, ale nasz Serb zaprowadził nas akurat do tej… I tak koło piątej nad ranem kiedy górna część Bairro Alto zamykała swoje podwoje dla imprezowiczów, cała Lizbona bawiła się już w tym rynsztoku… No, może nie cała, bo klubów przeróżnych porozrzucane było po całym mieście mnóstwo… ale to już inna opowieść…

W każdym razie… wędrując przez te wszystkie spelunki, knajpki, barki naprawdę super się bawiliśmy…

Skończyło się to tak, że… A zresztą… Stworzyłem wtedy dwa obrazy. „Droga do rynsztoka” oraz „8/2=4+1”…

Reporterka:

Co?

Artysta:

No… Takie obrazy…

Reporterka:

Ale 8/2?

Artysta:

Też obraz… haha…

Reporterka:

Rozwiniesz?

Artysta:

Nie… Tyle wystarczy…

Reporterka:

Ale?

Artysta:

Dla mnie to skończyło się na tym obrazie, jeśli o to pytasz…

Reporterka:

Ok… Kontynuuj w takim razie…

Artysta:

Następnego ranka obudziłem się samemu, bo Argentynki wcześnie rano wyleciały do Maroko. To był jednocześnie dzień w którym poznałem Sonię…

Reporterka:

Znowu?

Artysta:

Haha… Będzie z tego obraz, obiecuję…

Reporterka:

No dobrze…

Artysta:

Dzień zacząłem od porannej przebieżki nad rzeką… Do mostu 25. kwietnia i z powrotem. Znajomy Jezus pozdrawiał mnie z daleka… Ocean szumiał gdzieś na horyzoncie… A ja zrelaksowany zrobiłem sobie ze dwadzieścia kilometrów na śniadanie…

Po bieganiu szybki prysznic, drugie śniadanie, żeby nie „spalić” mięśni… rozmowy o bieganiu i o Lizbonie ze współlokatorami… Popołudniu zwiedzanie… i powrót do domu… hostelu… na kolację.

Tym razem kolację zjedliśmy w zaledwie kilkuosobowym składzie i każdy robił własne jedzenie, ja postawiłem na pastę, to znaczy makaron… z kurczakiem.

I właśnie tego wieczoru poznałem Sonię Przedstawił nas znajomy poznany przy śniadaniu (czyli w historii hostelowej, wieki temu)… Okazało się, że Sonia też biegała, ale przede wszystkim jeździła na rowerze i miała 18 lat… Od razu uznałem, że to bardzo miła dziewczyna, zresztą prawie wszyscy tam tacy byli… Dowiedziałem się, że przyjechała do Lizbony z Łotwy na wymianę do szkoły sportowej, głównie trenować jazdę na rowerze… A zamieszkała w hostelu, bo tak jej było wygodniej, miała własny pokój…

Później przyłączyli się inni, rozmowa zeszła na uprawianie sportu amatorskiego i wyczynowego w Portugalii, i innych krajach…

Sonia przypominała mi trochę taką znajomą z Polski, która też od razu przypadła mi do gustu i też była dużo młodsza ode mnie, jak Sonia teraz… zdecydowanie za młoda, aczkolwiek miała w sobie coś takiego… „starego”… taką mądrość… Ale i pragnienie… pragnienie bliskości z jednej strony, ale i pragnienie dobrej zabawy z drugiej… Była bardzo młoda, więc nie było się co dziwić (starsi ludzie już tak nie mają, no, nie zawsze przynajmniej)… I teraz podobnie miałem z Sonią (odrobinę zbyt młodą jak dla mnie, ale zdecydowanie interesującą).

Reporterka:

O, to nowość…

Artysta:

Co?

Reporterka:

Że jakaś dziewczyna jest dla Ciebie za młoda…

Artysta:

No wiesz…

Reporterka:

Nie… Już nie przerywam… Kontynuuj…

Artysta:

Sen zmorzył mnie koło drugiej… Powiedziałem więc wszystkim dobranoc i udałem się na zasłużony odpoczynek…

Spotkaliśmy się z Sonią następnego dnia przy śniadaniu, właśnie czytała książkę… Od słowa do słowa – postanowiliśmy pozwiedzać razem okolice…

Znów sobie przypomniałem jak przyjemnie jest spędzać czas z dziewczyną, którą się po prostu lubi… bo o kilka lat różnicy za dużo… To inne uczucie, niż gdy masz w perspektywie ewentualny związek z daną dziewczyną (krótszy lub dłuższy)…

I tym razem zobaczyliśmy Lizbonę w dwóch odsłonach – tą biedną i tą bogatą, ona taka jest wszędzie, i w centrum i na obrzeżach… Zwiedziliśmy wtedy Park Narodów (Parque das Naçoes), to takie nowoczesne osiedle stworzone specjalnie na EXPO, które odbywało się w Lizbonie w 1998 roku… I faktycznie jest tam bardzo dużo stosunkowo nowych budynków, jest gigantyczne oceanarium, jest kolejka linowa, kino, etc. Ale już kilka przecznic dalej są ruiny, odrapane i zamalowane przez graficiarzy… Swoją drogą, to bardzo fajne graffiti było…

Przy Parku Narodów jest też drugi lizboński most. Przy tym moście, most 25. kwietnia wydaje się być taką miniaturką. Most Vasco da Gama ma bowiem ponad 17 kilometrów długości. Ty to rozumiesz? 17 kilometrów. To jest prawie dystans półmaratonu… No i oczywiście, jest to najdłuższy most w Europie. Jak się na niego patrzy to się człowiek zastanawia jak oni to w ogóle zrobili. Most ten oddali do użytku w 1998 z okazji EXPO, no i w 500 lat po tym jak da Gama dotarł do Indii (stąd podobno taka nazwa mostu).

A co ciekawe, to pod tym mostem, wyobraź sobie jest rampa do jeżdżenia na desce czy rolkach, albo rowerze. I jest kilka ławeczek. Usiedliśmy tam na chwilę i kontemplowaliśmy ogrom tej budowli…

Z Parku Narodów pojechaliśmy do Telheiras, bo tam podobno też miało być ciekawie pod względem architektury, a stwierdziliśmy, że skoro już oglądamy architekturę nowoczesną Lizbony tego dnia, to załatwimy i Telheiras. I architektura była tam całkiem ok, ale ciekawsze było coś innego.

Wojna Czarodziejów…

Reporterka:

Proszę?

Artysta:

No… Myśmy to sobie nazwali zgromadzeniem Harrych Potterów i Hermion Granger. A to dlatego, że…

Przechodziliśmy akurat wtedy przez miasteczko uniwersyteckie i wtedy ich zobaczyliśmy.

To była cała armia tych młodych czarodziejów i czarodziejek. Wszyscy Ci czarodzieje byli ubrani dokładnie, no, prawie dokładnie tak jak Ci z opowieści o Harrym Potterze. Czarne spodnie, czarne bluzy, czarne peleryny, herby na pelerynach.

Mówię Ci – identico…

I stała tak ta armia czarodziejów z jednej strony, a z drugiej stała cała armia mugoli ubranych tak normalnie. I Ci czarodzieje chyba zawładnęli umysłami tych mugoli, bo Ci mugole stali w rzędach i czekali na rozkazy czarodziejów…

Wrażenie było niesamowite…

Popatrzyliśmy na siebie z takim niewypowiedzianym pytaniem „czy Ty widzisz to co ja?” No i nie dało się ukryć, że to faktycznie istniało…

Czyli jednak szkoły magii istnieją i mają się dobrze. Przynajmniej te portugalskie…

Podeszliśmy nieco bliżej, żeby zobaczyć co konkretnie robią Ci wszyscy czarodzieje, ale trzymaliśmy się jednocześnie na dystans, żeby jakieś „zaklęcie” nie trafiło nas przez przypadek rykoszetem, bo nie chcieliśmy stać jak reszta tych mugoli na baczność przed czarodziejami.

Z bliska wyglądało to jeszcze dziwaczniej, bo jeden z czarodziejów miał taką gigantyczną drewnianą łychę (zdecydowanie za dużą na różdżkę), którą wymachiwał kiedy krzyczał coś po portugalsku do mugoli stojących w rzędach. A oni słuchali i ani drgnęli…

Rozglądnęliśmy się na boki, żeby sprawdzić gdzie jest Harry czy Hermiona, albo przynajmniej Ron, ale nikogo z nich nie było. Nie było też nikogo z kamerą, nawet ukrytą, którego obecność tłumaczyłaby całe to zjawisko…

Nie było więc wyjścia, musieliśmy podejść jeszcze bliżej i zagadać do któregoś z czarodziejów… bo z mugolami to raczej mógł być utrudniony kontakt (ewidentnie byli pod działaniem jakiegoś zaklęcia)…

Reporterka:

Ok. Tylko mi jeszcze powiedz czy to teraz to jeden z tych Twoich snów czy to na serio?

Artysta:

Jak najbardziej na serio. Gdyby nie było tam Sonii, to bym się zastanawiał, ale skoro była i też to widziała, to musiało być realne…

Reporterka:

No to o co chodziło?

Artysta:

No właśnie…

O to zapytaliśmy jednego z czarodziejów…

I po chwili wszystko się wyjaśniło…

To był element Praxe…

Reporterka:

Element czego?

Artysta:

Praxe. To się chyba wymawia „praż”… lub jakoś tak…

Te stroje, w których byli czarodzieje, to były ich wyjściowe stroje studenckie. Nazywały się one „traje”.

Studiowali na uczelni obok, ale nie taką tradycyjną magię, tylko magię bardziej nowoczesną. Byli tam studenci studiów technicznych. Byli tam też humaniści. A mugole, którzy stali na baczność w rzędach, to byli nowi adepci uczelni (czyli jednak czarodzieje). Każda podgrupa, która stała na placu była z innego wydziału…

Czarodziej, z którym rozmawialiśmy wyjaśnił nam całą ideę Praxe, inicjacji. I wielokrotnie naciskał, żebyśmy nie myśleli, że to jest coś negatywnego, bo wszyscy Ci młodzi adepci sami chcieli brać udział w tej zabawie. I całość specjalnie dzieje się w grupie i na widoku, żeby nie dochodziło do nadużyć, które podobno czasami się zdarzały i sprawiły, że ludzie zaczęli czasami z niechęcią patrzyć na Praxe. Podobno powstały nawet organizacje Praxe zwalczające…

Nasz znajomy czarodziej wytłumaczył nam o co chodzi w rycie przejścia, tradycji Praxe sięgającej XIV wieku, powiedział więcej o tym co będzie później z tymi młodymi adeptami, o tym jak starsi będą im pomagali w studiowaniu. Wyjaśnił nam też jakie zadania mają i jak konstruują te zadania – tak, żeby ludzie bardziej się otworzyli na siebie nawzajem, żeby bardziej ze sobą współpracowali. Brzmiało to trochę tak jakby opowiadał o takim warsztacie integracyjnym, tyle tylko, że w postaci Praxe – inicjacji…

I powiem Ci, że uwierzyliśmy mu… Bo Ci młodzi ludzie byli całkiem zadowoleni, pomimo tego, że coś tam musieli śpiewać, robić przysiady, etc.

Spytaliśmy też tego czarodzieja o to podobieństwo ich strojów do strojów czarodziejów z Hogwartu… i okazało się, że podobieństwo jest wynikiem tego, że autorka książek o Harrym wzorowała się na tych strojach (podobno). Ona była kiedyś wykładowczynią w Porto i tam zetknęła się z tymi tradycyjnymi strojami studenckimi. Zresztą, nasz czarodziej, podał nam jeszcze inne przykłady tego co przeniosła Rowling z Porto do Hogwartu i świata czarodziejów. Było tego trochę…

Postaliśmy jeszcze chwilę. Porozmawialiśmy o studiowaniu na uczelni w Portugalii, pośmialiśmy się… Nasz czarodziej kilka razy jeszcze bardzo nas prosił, żebyśmy nie myśleli źle o tym co oni tam robią. Przytaknęliśmy, że spoko, że widzimy, że to się ludziom podoba i poszliśmy dalej pozwalając czarodziejom robić co czarodziejskie.

Hermiony ani Harrego nie zobaczyliśmy co prawda, ale to było zdecydowanie ciekawe spotkanie. Przypadkowe, ale naprawdę wartościowe.

Tego dnia jeszcze sporo miejsc zwiedziliśmy, a po miłym dniu wróciliśmy do hostelu na kolację. Tam czekali już nowi ludzie, nowe opowieści…

To był naprawdę przyjemny dzień…

Reporterka:

A obraz?

Artysta:

Ach, tak. Oczywiście powstało kilka.

„Pół na pół”

„Wojny czarodziejów”

„Peron 17 i 1/5”

Następnego dnia Sonia była już na swoich treningach zanim ja zdążyłem wstać, więc nie dane nam było się spotkać…

Wybrałem się więc sam na miasto… i podczas tego spaceru spotkałem znajomego Fina (poznałem go kilka dni wcześniej na tej imprezie w „rynsztoku”)…

Połaziliśmy po centrum. Zwiedziliśmy dom Jose Saramago… trochę więcej pochodziliśmy po Alfamie i Mourarii, a wieczorem poszliśmy do knajpki w Bairro Alto, w której żaden z nas wcześniej nie był, tak żeby poznać coś nowego…

Ta knajpka to były dwa pomieszczenia, mroczno, stoliki porozrzucane bez specjalnego ładu. Przyjemnie… Usiedliśmy przy stoliku przy którym siedziała już jakaś para, na oko trzydziestolatków… i zaczęliśmy wszyscy rozmawiać… Okazało się, że chłopak – Javier – jest z Meksyku, a jego dziewczyna – Betty – pochodzi z Wielkiej Brytanii…. Poznali się jakiś czas temu w Paryżu i tam zamieszkali…

Rozmawialiśmy o przeróżnych sprawach, o życiu, o podróżach, o naszych krajach….

Javier opowiedział nam czemu wyjechał z Meksyku… A wyjechał, bo jego dwóch znajomych zginęło siedząc sobie w knajpce. Tak po prostu. Siedzieli w knajpce nic nikomu nie wadząc, podjechała furgonetka z ludźmi z jakiegoś kartelu i wystrzelali wszystkich ludzi z tej knajpki. To była jakaś zemsta za to, że wioska sprzeciwiła się kartelowi… Dla Javiera to było takie normalne, takie rzeczy dzieją się przecież codziennie… No, ale nie chciał już takiej codzienności dlatego wyjechał… Wyjechał daleko i wiedział, że już tam nie wróci… Kolejny światowy tułacz, którego poznałem…

Z tej knajpki poszliśmy później razem na jakieś snacki, a następnie potańczyć do kolejnej, nieznanej nam knajpki. Tym razem była to knajpka serbskiego surfera, więc od razu przyjemnie, który przyjechał do Lizbony, bo u niego w kraju nie ma oceanu…

W tej knajpce podeszło do nas kilka dziewczyn z Portugalii i z Nowej Zelandii, ot tak, żeby potańczyć, potańczyliśmy więc, porozmawialiśmy chwilę (te z Nowej Zelandii były na wymianie u tych Portugalek)… i generalnie było miło… Ale później dziewczyny wróciły do innych swoich koleżanek siedzących przy stoliku i poszły z nimi do kolejnej knajpki, a my zostaliśmy w swoim gronie…

I znów pojawił się nam temat różnic kulturowych… Bo widzisz, ja to nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy, że taniec też może podlegać aż takim kulturowym różnicom… Bo dla mnie, dla Javiera i Betty taka zabawa była ok i to było normalne, że tańczymy i na tym koniec, ale dla naszego Fina to było coś dziwnego… Jak to stwierdził:

– U nas w kraju jak dziewczyna zgodzi się z Tobą zatańczyć, to znaczy, że ma ochotę na seks, a tu patrz, tańczy sobie taka dziewczyna z wieloma facetami, a seksu nie ma z żadnym…

I faktycznie, była to delikatnie inna postawa… I nie wiem czy tak na serio jest, czy tylko w jego głowie, ale pośmialiśmy się wszyscy z tego… i poszliśmy do kolejnej knajpki…

Tym razem trafiliśmy do takiej mniejszej, zaledwie kilka metrów kwadratowych parkietu, znowu była fajna zabawa, wielokulturowa, tańce i… Fin znowu obszedł się smakiem… No cóż, z tego co mi wiadomo kilka dni później w końcu mu się poszczęściło…

A tymczasem do rana zaglądnęliśmy do jeszcze czterech czy pięciu knajpek i generalnie było bardzo przyjemnie…

I na podstawie tego wieczoru stworzyłem trzy obrazy:

„Normalka”,

„Bezpieczna przystań”

i „Antypody”…

Reporterka:

„Antypody”. Dobre.

Artysta:

Wiem… Hahaha…

Reporterka:

A co z tą Sonią, bo zacząłeś i miał być obraz z tego?

Artysta:

Z Sonią spotkaliśmy się dwa dni później… poszliśmy znowu razem na zwiedzanie… Właściwie to nie wiedziałem co to do końca było między nami… Z mojej strony była to (raczej) zwyczajnie fajna znajomość, ale z jej… tego nie byłem pewien… może to też było zwykłe spędzanie wolnego czasu… ale czasami miałem wrażenie, że chciałaby czegoś więcej…

Tego dnia zwiedziliśmy okolice Akweduktu… Lizbona ma taki właśnie akwedukt… potężny, długi na prawie kilometr… Dotarliśmy też do „Miasta Umarłych”, które zrobiło na nas niesamowite wrażenie. To miasto to taki gigantyczny cmentarz, ale inny niż polskie cmentarze, bo praktycznie nie ma tam takich nagrobków jakie mamy w Polsce. Przechadzając się alejkami tego cmentarza można się natknąć na mniejsze i większe grobowce (łącznie z największym w Europie). Te grobowce czasami są stylizowane na takie małe domki, a w środku w tych domkach oprócz trumien leżących na widoku zobaczymy krzesełka lub fotele, fotografie rodzinne i czasami ludzi, którzy właśnie odwiedzają tych, którzy już odeszli… I to naprawdę wygląda jak takie miasto z tymi wszystkimi domkami…

Ale to miasto, jak i cała Lizbona jest w rozkroku pomiędzy pięknem i luksusem, a biedą i zniszczeniem, bo niektóre z tych domków mają wybite drzwi, okna, niektóre trumny mają uchylone wieka… I to napawa człowieka takim smutkiem i nadaje bardziej metafizyczny wymiar temu cmentarzowi… Na podstawie wizyty na tym cmentarzu stworzyłem „Miasto wspomnień”…

Po wyjściu z cmentarza zdecydowaliśmy, że przejedziemy się jedną z najbardziej znanych lizbońskich linii tramwajowych – linią nr 28 na plac Martima Moniz (Praça Martim Moniz – nazwa tego placu pochodzi od rycerza, który w XII wieku poświęcił się, aby nie pozwolić Maurom zamknąć wrót Zamku podczas oblężenia, dzięki czemu przechylił szalę zwycięstwa na korzyść Portugalczyków). Ta linia nr 28 prowadzi praktycznie przez całe ścisłe centrum Lizbony, więc można w ten sposób sporo zwiedzić. A ponieważ uliczki gdzieniegdzie są bardzo wąskie i kręte, tramwaj jedzie bardzo powoli, prawie dotykając murów kamienic znajdujących się przy trasie, więc wrażenie jest niesamowite… I można się bez pośpiechu delektować tym przyjemnym przejazdem. Sam tramwaj też wygląda przeuroczo, jest taki stary, jakby z początków XX wieku, jest żółty, i jest jedną z wizytówek Lizbony. Ale to co najbardziej utkwiło mi w pamięci z tej przejażdżki to dwóch nastoletnich chłopców, którzy w pewnym momencie wskoczyli na taki zewnętrzny schodek tramwaju i tak jechali przez kilkaset metrów. To było takie niespodziewane, ależ mieli radochę, to było takie z poprzedniego stulecia, tak to mogło też wyglądać w początkach powstania tej linii tramwajowej. Turyści znajdujący się w tramwaju robili im zdjęcia, miejscowi nie zwracali na nich natomiast w ogóle uwagi… Jak się później dowiedziałem, to dlatego, że to było całkiem częste wśród chłopców z Lizbony – takie przejażdżki. Fajne to było… I trochę też niebezpieczne, bo czasami ten tramwaj naprawdę prawie się ocierał o mury i Ci chłopcy musieli się mocno przytulać do tramwaju, żeby nie dać się poharatać czy zakleszczyć. I pewnie też dlatego, że było to niebezpieczne nie bardzo się to podoba motorniczym.

I tak dotarliśmy na plac i zwiedziliśmy tę część miasta…

Popołudniu poszliśmy z kolei na ciastka do Pastelaria de Belem, to taka znana knajpka w Belem, czyli w zupełnie przeciwnej części Lizbony… zwiedziliśmy tam klasztor Hieronimitów (który powstał podobno w miejscu w którym da Gama modlił się przed jedną z wypraw), ogród botaniczny – jeden z wielu… mają tam piękne pawie, szczególnie urzekł mnie taki biały, chyba nigdy wcześniej takiego nie widziałem… Sonia też… Zobaczyliśmy kilka uczelni… i nawet polski konsulat przez przypadek… On jest tam w takim ciekawym miejscu położony, prawie całkiem na obrzeżu miasta, powyżej Klasztoru Hieronimitów…

To był długi dzień pełen zwiedzania… Fajnie było tak zwiedzać razem z Sonią…

Wieczorem poszliśmy już w większej, hostelowej, grupie do Brasileiry. To miejsce wciąż budziło wspomnienia z Netty, ale już nie było to tak bolesne jak kilka dni wcześniej… Chłopaki znów coś grali przed knajpką, ludzie tańczyli… Nagle, gdy chłopaki zaczęli grać szybciej, z tłumu otaczającego tańczących wyszło dwóch takich chudzielców, którzy najpierw podskakiwali tak jakby się bawili razem z resztą publiczności, ale później okazało się, że to jednak część występu jest i jak zaczęli robić salta, do przodu, do tyłu, było co podziwiać… tłum klaskał… Odsunęliśmy się z Sonią trochę na bok, żeby nie przeszkadzać i przytuliliśmy się przypadkowo nieznacznie do siebie. Czyżby historia z Netty miała się powtórzyć?… Uśmiechnęliśmy się tylko do siebie i oglądaliśmy dalej pokaz. To bycie tak blisko Sonii było dziwne… Była za młoda… ale to było przyjemne… Zdecydowanie nie chciałem się w to angażować, a jednak trochę się łamałem… to co mieliśmy było zbyt przyjemne, żeby to zepsuć, tylko jak tego nie zepsuć… ona była zbyt młoda, żeby mogło coś z tego wyjść…

Reporterka:

Tak myślałam…

Artysta:

Co?

Reporterka:

No, że jednak nie była taka za młoda, jak to na początku stwierdziłeś… W końcu miała 18 lat.

Artysta:

Mnie wydawała się za młoda…

Reporterka:

Ok. Kontynuuj to zobaczymy…

Artysta:

No dobrze…

Po wyjściu z Brasileiry postanowiliśmy z ekipą posłuchać Fado… No bo właśnie… Koniecznie muszę Ci opowiedzieć o fado… Fado oznacza los, przeznaczenie… Fado to muzyka narodowa Portugalczyków powstała jakoś na początku XIX wieku… Fado znajduje się na Liście reprezentatywnej niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO…

Ale przede wszystkim Fado to muzyka duszy, przepiękna muzyka… Choć, aby w pełni odczuć jej piękno zdecydowanie trzeba jej słuchać w Portugalii, w Lizbonie, w jakiejś przytulnej knajpce lub wyrafinowanym lokalu… W Lizbonie jest wiele miejsc, w których grają i śpiewają fado na żywo…

Ja miałem okazję posłuchać go w dwóch różnych miejscach…

W ogóle, najsłynniejszą śpiewaczką Fado była Amália Rodrigues (Amália da Piedade Rodrigues) i jakbyś chciała posłuchać Fado z płyt, to najlepiej posłuchać jej wykonań. Możesz też poszukać wykonań Marizy (Marisa dos Reis Nunes), która jest aktualnie bardzo znaną fadistką… Ale będąc w Lizbonie warto posłuchać różnych wykonań, żeby zobaczyć jak odmienne może być to fado.

My poszliśmy posłuchać fado w pięcioosobowej grupce: dwóch mężczyzn i trzy kobiety (w tym Sonia i ja) do jednej z wielu restauracji znajdujących się w Bairro Alto… Wiesz, tam na każdym rogu znajdziesz promotorów tych restauracji z Fado, którzy zapraszają i twierdzą, że u nich jest najlepsze Fado w mieście… I najlepsze to raczej nie jest, ale nawet nie-najlepsze, jest piękne (najlepsze podobno jest w ogóle w innej dzielnicy – w Alfamie, tam też jest Muzeum Fado (Museu do Fado), ale nic to)… My wybraliśmy restaurację, którą wcześniej polecała nam dziewczyna z portierni z naszego hostelu…

Fado to muzyka duszy… A saudade, które jest z fado nieodłącznie związane… to taka samotność, ale nie do końca, to taka tęsknota za przeszłością, ale też czasami jakby pozytywna, choć częściej smutna… Portugalczycy szczycą się tym saudade, zresztą jest ono z nimi od ponad pół tysiąca lat… Ja go chyba jeszcze do końca nie pojąłem… Ale podoba mi się ono… jest naprawdę przejmujące…

Fado wykonywane jest przez śpiewaka lub śpiewaczkę (przynajmniej to lizbońskie fado, bo fado z Coimbry jest podobno wykonywane tylko przez mężczyzn) przy akompaniamencie gitarowym dwóch gitar: jednej – portugalskiej, drugiej – klasycznej.

Fado to zazwyczaj pieśni o utraconej miłości, o przeszłości, ale nie zawsze, bo czasami też o takich prostych sprawach dnia codziennego, albo o Lizbonie.

I wyobraź sobie, że siedzisz w wytwornej restauracji, spożywasz wino w doborowym towarzystwie, a tuż obok pieśniarze wykonują fado w akompaniamencie gitarowym. Cała sala milczy zasłuchana, czujesz jak ten smutek wydobywający się z dźwięków gitar przeszywa serca słuchających, jak przejmuje ich głos śpiewaczki lub śpiewaka… I Ty jesteś jedną z tych przeszywanych, przejętych… Czujesz czym jest fado… Czujesz saudade…

To fado nazwałem sobie „wykwintnym”. Bo wiesz, śpiewaczka, która je wykonywała była ubrana w przepiękną suknię, śpiewak też był ubrany klasycznie, podobnie jak i gitarzyści. Wszyscy byli bardzo eleganccy…

I tylko jedno może tu być problematyczne dla turystów… ceny… bo ceny w takich knajpkach są takie turystyczne, nastawione na turystów z większymi portfelami, wiesz – kieliszek wina czy jakiś drink za prawie 20 EURO, już nie mówiąc o jedzeniu… Ale warto…

Po wysłuchaniu kilkunastu utworów, które zorganizowane były w jeden set, zebraliśmy się i poszliśmy z ekipą do takiej malutkiej, ale bardzo znanej knajpki: Tasca do Chico (na Rua do Diário de Notícias) i wtedy zobaczyłem fado w drugim wydaniu, w wydaniu bliższym codzienności. Sama knajpka jest malutka, ciasna wręcz, a na dodatek w środku jest mnóstwo ludzi. I to fado wykonują różni ludzie, już nie tak wykwintnie ubrani, ale tak zwyczajniej… Tutaj, w odróżnieniu od poprzedniej restauracji, czasami słuchacze dołączają się do pieśni śpiewanej przez fadistę czy fadistkę i wtedy cała knajpka wypełniona jest tym saudade… Ale czasem też wszyscy słuchają uważnie… i tylko głos fadistki porywa serca zebranych…

I to jest piękne… I to jest fado… I tu czujesz saudade… I, w pewnym sensie, stajesz się częścią tego miejsca. Wsiąkasz w Portugalię, wsiąkasz w Lizbonę, wsiąkasz w to miejsce…

„Tudo isto existe

Tudo isto é triste

Tudo isto é fado”

„O fado é tudo o que digo

Mais o que eu nao sei dizer.”

Być może to przez tą muzykę albo wino, ale coraz poważniej się zastanawiałem nad tym co to jest to z Sonią…

I ona stawała mi się coraz bliższa…

Wróciliśmy na późną kolację do hostelu. Dla mnie to był już ostatni wieczór w tym hostelu…

i znów było przyjemnie… pośmialiśmy się… dyskutowaliśmy, w szerszej ekipie, bo inni też się poschodzili ze swoich lizbońskich wędrówek, o tym jak rozumiemy, jak czujemy tę Lizbonę… my opowiadaliśmy przez pryzmat fado, którego właśnie słuchaliśmy, inni przez pryzmat surfingu, starego miasta, parku narodów… Lizbona jest naprawdę różnorodna.

Tego wieczoru nie powiedziałem Sonii, że zmieniam hostel… nie wiem czemu… ale myślałem o tym intensywnie… Czy zmieniam? A może mógłbym zostać? Czy chcę zostać?…

Następnego dnia jak dotarłem na śniadanie, Sonii jeszcze tam nie było… Zjadłem co miałem zjeść, porozmawiałem o planach na ten dzień z różnymi ludźmi i wróciłem do siebie…

Spakowałem się i poszedłem do niej do pokoju…

pożegnać się…

chyba…

nie byłem pewien czy na pewno pożegnać…

a jeśli pożegnać, to jakie to będzie pożegnanie – na zawsze czy na chwilę…

otworzyła uśmiechnięta…

jak jednak te historie się powtarzają…

przypomniało mi się ostatnie spotkanie z Netty…

tylko, że teraz byłem po tej drugiej stronie…

zacząłem coś niepewnie pytać co u niej, jaki plan ma na dziś…

wybierała się na zajęcia…

przebywanie z nią było takie urocze…

ale w końcu nie mogłem już dłużej zwlekać…

powiedziałem, że to mój ostatni dzień w tym hostelu…

że jestem już spakowany i za moment się zbieram…

Trochę ją zamurowało…

Ja miałem taką gulę w gardle…

Nie bardzo wiedziałem co miałbym jeszcze powiedzieć…

– Just like that? – to jedyne o co zapytała…

Sekunda trwała wieczność…

Myśli kłębiły się w głowie…

No właśnie…

Just like that?…

Nie wiedziałem…

Nie wiedziałem…

ale coś musiałem odpowiedzieć…

– Just like that.

To nie było łatwe… widziałem smutek w jej oczach… Uściskaliśmy się, pocałowaliśmy w policzek i na tym się skończyło… wiedziałem, że to słuszna decyzja, ale jakoś nie czułem się z tym dobrze…

Chyba nawet łza zakręciła mi się w oku…

Wróciły wspomnienia…

Znów zostawałem sam…

Znów się żegnałem…

Zżyłem się z tym miejscem…

Zżyłem się z tą dziewczyną…

W przeciągu tych kilku dni poznałem mnóstwo ludzi, historii…

Zawiązałem coś na kształt przyjaźni…

A jednak coś nie pozwalało mi z nimi pozostać…

Jedna siła przyciągała mnie do tych ludzi, do tej dziewczyny…

Ale była też druga siła, która kazała mi iść gdzieś dalej…

szukać nie wiadomo czego…

nie wiadomo po co…

nie wiadomo gdzie…

i poszedłem…

Just like that…

Tudo isto é fado.

Reporterka:

No… Tego się nie spodziewałam…

Artysta:

No widzisz, jeszcze potrafię Cię zaskoczyć.

To chyba dobrze…

Reporterka:

No…

Hmm…

Dobrze…

Opowiadaj…

Artysta:

Ok.

Tego dnia wylądowałem już w nowym hostelu… Domyślałem się, że będzie dobrze, że będą nowi ludzie, nowe sytuacje… ale było mi tak jakoś smutno… Jeszcze nie przyzwyczaiłem się do tych rozstań, które powoli jednak stawały się codziennością… Zjadłem samotną kolację na mieście… i wróciłem do tego nowego hostelu…

I wtedy stworzyłem tę rzeźbę „Just like that”…

Starałem się zawrzeć w niej to uczucie, poczucie, że zaczynasz coś, poznajesz ludzi, zbliżasz się do nich, ale zaraz kończysz tą znajomość, odchodzisz, bo trochę tego chcesz, a trochę już się tak przyzwyczaiłeś… Tak po prostu… Powiedziawszy sobie jedynie „do widzenia”…

W każdym razie, ten nowy hostel to był hostel zupełnie inny niż te poprzednie. To był hostel wielki i pusty. Praktycznie nie było w nim ludzi.

To był jednocześnie mój ostatni hostel w Lizbonie, przynajmniej taki był plan… Ostatni tydzień w Lizbonie…

Z tego ostatniego tygodnia kilka spraw było najważniejszych i kilka odbiło się na mojej sztuce.

I koniecznie muszę Ci w końcu opowiedzieć o Sintrze i o całym wyjeździe do Sintry, bo Sintra to miejsce przemagiczne…

Tak też nazwałem swoją rzeźbę… „Wyjazd do Sintry”…

Ale po kolei… Tego dnia, jak na złość zapomniałem naładować telefon, nie byłem więc pewien czy wyjazd za miasto to dobry pomysł, bo jednak bez telefonu to jak bez ręki… A jednak stwierdziłem, że zaryzykuję. W końcu tam przecież będzie mnóstwo turystów, więc jakbym potrzebował to zawsze będę mógł kogoś o ten telefon poprosić…

Zebrałem się więc i pojechałem do Sintry… najpierw do Sintry-gminy…

Sintra to bowiem jednocześnie nazwa całej gminy i małego urokliwego miasteczka położonego około 30 minut drogi od Lizbony…

Ale zanim o miasteczku i jego najbliższych okolicach powiem Ci o Cabo da Roca, które leży w gminie Sintra, w parku narodowym Sintra-Cascais (Parque Natural de Sintra-Cascais), jakieś 15 km od samej Sintry-miasteczka, około 40 km od Lizbony.

Cabo da Roca leży nad oceanem. To taki niewielki cypelek oddalony od Lizbony o około godziny drogi busem… Właściwie to na miejscu znajduje się jedynie latarnia morska, jeden budynek i przystanek autobusowy…

Okolica jest urokliwa, porosty na skałach i inna zielona roślinność… Strasznie wieje… Ocean jest tam jakieś kilkadziesiąt metrów poniżej urwiska z którego można podziwiać okolicę…

No i jest jeszcze jedno… Jest tam taki głaz, który tłumaczy dlaczego to miejsce jest takie symboliczne… Nie ważne, ale symboliczne…

Cabo da Roca jest najdalej wysuniętym na zachód punktem Europy kontynentalnej…

Dalej jest już tylko ocean… Wielka woda… za którą gdzieś, kilka tysięcy kilometrów dalej jest nowy ląd o którym tak wielu ludzi marzyło przez wiele setek lat… Niektórzy wciąż o nim marzą… O lepszym życiu, o przygodzie, o połączeniu z rodziną, która z różnych powodów musiała opuścić Europę w jej burzliwych czasach lub w czasach biedy…

Cabo da Roca to nie jest wielkie miejsce, nie jest ważne… ale jednak czuje się tam, że to stąd najprędzej można dostrzec nowy ląd, to stąd można krzyknąć w siną dal i liczyć na to, że ocean wysłucha naszego okrzyku… To stąd można wyruszyć w poszukiwanie drugiego brzegu… Symbolicznie oczywiście… bo nawet nie wiem, czy akurat stąd byłoby najbliżej do tego nowego lądu, ale to nie jest istotne… To jedno z tych miejsc magicznych w Portugalii, w gminie Sintra…

To takie miejsce, w którym zastanawiasz się nad tym co Cię czeka po tej drugiej stronie oceanu? Czy coś w ogóle? Czy może jednak to czego szukasz jest po tej stronie, a nie tam za tą wielką wodą? A jeśli jednak za wodą, to czy uda Ci się dotrzeć do tego wymarzonego „Nowego Lądu”? Czy uda Ci się pokonać ocean, choć może pokonać to złe słowo… Czy uda Ci się w zgodzie z oceanem dotrzeć na drugą świata stronę?

Dokąd zmierzamy my wszyscy, którzy stoimy nad tą przepaścią oceaniczną? Co takiego wzywa nas z tamtego drugiego brzegu, że tak jak te lemingi ściągamy nad wodę i…

Wielka woda…

Wielka przygoda…

Wielki Świat…

Tylko czy to jest to czego chcemy?

Czy naprawdę wielki świat jest lepszy od tego malutkiego świata, w którym żyjemy? w którym żyliśmy?

A może to tylko złudzenie?

Bo jest daleko, a wszystko to co „tam” jest lepsze niż to co „tu”… A przecież tak nie jest… Przecież czasami to co „tu” jest o niebo lepsze… A to co „tam”… Nie warte…

Ale przyciąga…

To tu to tam…

Gdzie iść? Gdzie zostać?

I na podstawie Cabo da Roca stworzyłem taką rzeźbę „to tu to tam”…

Reporterka:

Głęboko… I to wszystko przez tą chwilkę, którą spędziłeś w Cabo?

Artysta:

Tak…

Ale to wynikało z wielu już wcześniejszych sytuacji…

Cabo było taką iskrą, która pozwoliła na rozpalenie tego ognia, który tylko czekał na taki jakiś punkt zapalny… A najdalszy skrawek Europy był dobrym punktem…

Reporterka:

Pięknie…

Artysta:

Dzięki…

Z tego najbardziej wysuniętego na zachód miejsca Europy nie wybrałem się jednak na drugą stronę oceanu, a udałem się w kierunku Sintry-miasteczka.

Sintra, jak już wspomniałem, to miejsce magiczne. Sintra to:

ta roślinność…

te parki…

te budowle…

ta pogoda…

ta magia wypełniająca powietrze…

Sintra to po prostu Sintra. Koniecznie trzeba ją zobaczyć…

Tak konkretnie, z tych budowli, to w samym miasteczku znajduje się Pałac Narodowy (Palácio Nacional de Sintra = Palácio da Vila) z XV wieku. A w bezpośrednich okolicach miasta są:

– Rezydencja Palácio da Regaleira = Quinta da Regaleira,

– Pałac Seteais (Palácio de Seteais),

– Pałac Monserrate (Palácio de Monserrate) wraz z całym Parkiem (Parque de Monserrate),

– Klasztor Kapucynów (Convento da Santa Cruz = Convento dos Capuchos),

– Zamek Maurów (Castelo de Sintra = Castelo dos Mouros) pochodzący z 8-9 wieku… Umocnienia… Mury,

– i w końcu: Pałac Pena (Palácio Nacional da Pena = Palácio da Pena = Castelo da Pena)…

I wszystko wśród ogromnych połaci zieleni, lasów, łąk…

I wszystko poprzedzielane takimi ścieżkami, dróżkami, drogami prowadzącymi z jednego zabytku do drugiego, z jednej polany na inną, z jednego miejsca magicznego do innego…

I to jest właśnie Sintra…

Z tą zielenią, to jest o tyle ważne, że w Lizbonie i nad oceanem ta zieleń jest jednak inna, taka bardziej wyblakła… A tu ta zieleń była naprawdę zielona, soczysta, świeża… skłaniająca do wzięcia spokojnego, głębokiego oddechu… przepiękna…

Z poziomu miasta daleko u góry widać ruiny murów obronnych Zamku Maurów… i mnóstwo tej zieleni pomiędzy Tobą w mieście a tymi murami na górze…

Do zamku można podjechać autobusem lub przejść się spacerkiem wśród tej zieleni…

Ja oczywiście wybrałem spacer…

Czułem się jakbym trafił do innego świata… A trochę też jakbym wrócił na moment do Polski… Tam było tak zielono jak u nas w maju… albo jeszcze bardziej… Czułem się jak w domu… pięknie… magicznie… zielono…

Kiedy tam przyjechałem słońce przyświecało bardzo mocno, było tak ciepło i tak przyjaźnie…

Słońce rozświetlało liście na drzewach i przedzierając się pomiędzy tymi liśćmi, rzucało takie wąskie snopy światła na porosty na kamieniach, na ścieżki, na ludzi przechadzających się tymi ścieżkami… A kiedy wiał wiatr, to zdawało się, że te promyki światła pełzające po podłożu tak jakoś tańczą ze sobą…

I to właśnie zainspirowało mnie do stworzenia obrazu „rajski taniec”…

Gdy dotarłem do Zamku Maurów, w oddali widziałem kolorowe ściany Pałacu Pena, ale widziałem też nadciągającą z drugiej strony mgłę…

Sam zamek to już bardziej ruiny. Mury obronne sprzed tysiąca lat zachowały się (zostały odrestaurowane) jednak na tyle dobrze, że można wzdłuż nich przejść i spojrzeć w dół. Zobaczyć co widzieli strażnicy patrolujący te mury setki lat temu… A widzieli właśnie Penę, widzieli Sintrę i tą zieleń… ogrom lasu ciągnący się po horyzont…

I tylko jeden taki mały domek w tym lesie (wyglądał jakby też miał już kilkaset lat)… Żadnej drogi dojazdowej do niego nie widać, żadnego innego domostwa w odległości kilku kilometrów… Kto tam mieszka? Kto zdecydował się zamieszkać w takim miejscu i dlaczego?

Mgła…

Powoli docierała do murów obronnych…

Las, który jeszcze przed chwilą mienił się różnymi odcieniami zieleni w blasku słońca, teraz zaczynał chować się pod te białe opary…

Magia Sintry rozpościera tę mgłę po całej okolicy…

Ten samotny domek w lesie również powoli zaczyna znikać pod obłokami…

Las się kurczy…

Już nie sięga po horyzont, a co najwyżej kilkaset metrów w każą stronę…

Co to za mgła…

Magiczna?

Obracam się w tył, żeby spojrzeć na drugą stronę murów obronnych, ale nawet tych murów już nie widać… Prawie cały dziedziniec jest już spowity w mgle…

Mgła wpełza teraz po schodach na mury na których jestem.

Obracam się w drugą stronę. Patrzę na Penę. Ona jeszcze jaśnieje w pełnym słońcu. Tam mgła jeszcze nie dotarła…

Postanowiłem zebrać się szybko do Peny póki jeszcze cokolwiek widać w tej części lasu, w której się ona znajduje…, może zdążę zobaczyć ją jeszcze w tym słońcu z bliska, żeby móc podziwiać te jej bajkowe kolory.

Teraz droga przez las to droga w kierunku słońca, ucieczka przed tą mgłą, która mnie goni… Czuję jak chłodniej się od razu zrobiło…

Jakby to nie mgła, a sama śmierć deptała mi i innym turystom po piętach…

Bo pozostali turyści też pędzili zobaczyć Penę, albo uciekali przed tą mgłą…

Zapomnienie…

Mgła zapomnienia…

W końcu docieramy wszyscy do Peny.

Na całe szczęście jeszcze świeci nam słońce…

Szybko zwiedziłem przepiękne wnętrza pałacowe, zastanawiając się cały czas co zastanę jak wyjdę na zewnątrz, do świata, który tak szybko się zmienia w tym miejscu…

Kiedy wyszedłem, było jeszcze trochę słonecznie, ale jak popatrzyłem w kierunku Zamku Maurów czy w kierunku miasteczka, nie widziałem nic oprócz tego białego płaszcza mgły rozłożonego na smutno-szaro-zielonym już w tym momencie lesie…

Pogoda coraz bardziej się zmieniała…

Wzmagał się wiatr…

Zbliżały się złowrogie chmury…

Teraz i nad Penę docierała mgła…

Kradnąc po kawałku kolejne fragmenty dachu, ścian…

Stałem na balkonie.

Powoli z nieba zaczynały spadać małe krople deszczu… kap… kap… Paradoksalnie, pomimo tego, że Portugalia uchodzi za kraj deszczowy, dla mnie to był dopiero pierwszy deszcz w Portugalii. Po ponad trzech słonecznych tygodniach… Oczywiście nie byłem na to przygotowany…

Zastanawiałem się co zrobić… czy skierować się na zwiedzanie kolejnych okolicznych budowli, czy raczej wrócić do miasta, żeby nie zmoknąć…

I wtedy stała się rzecz niesłychana…

Czy to możliwe?

Niemożliwe…

A jednak…

Ale jak to?

Zobaczyłem ją z daleka

Stała na dziedzińcu poniżej…

Najpiękniejsza dziewczyna pod słońcem…

Ona…

Reporterka:

O…? Ona?

Artysta:

Ona…

Reporterka:

O…?

Artysta:

Właśnie…

Ona… Ona…

Była w Portugalii…

Była w Sintrze…

Ale co tam robiła?

Nie miałem pojęcia…

Ale była tam…

Była jednak daleko…

Za daleko, żeby się do niej odezwać…

Zresztą nie wiedziałbym nawet co jej mam powiedzieć…

po tym całym roku…

po tych wszystkich moich hiszpańskich i portugalskich perypetiach…

jak po takim czasie zacząć rozmowę?

Nie…

Musiałem się do niej odezwać…

przecież byliśmy tak daleko i mieliśmy się nie spotkać będąc jednocześnie tak blisko…

Deszcz coraz bardziej nabierał na sile… kap, kap, kap…

Czekała na autobus powrotny do dworca…

Autobus stał już co prawda na przystanku, ale miał jeszcze wyłączony silnik, więc miałem czas…

Skierowałem się najpierw spokojnie w jej kierunku… układając sobie w głowie co jej powiem…

Ale gdy byłem w połowie drogi kierowca autobusu właśnie uruchomił silnik…

Zacząłem powoli biec…

trochę szybciej…

najszybciej jak potrafiłem, ale to było tak daleko jednak…

nie potrafiłem jej dogonić…

I jak już prawie dobiegałem do tego autobusu to ona już w nim była, już jechała do dworca…

Nie…

Nie udało się…

Stanąłem zrezygnowany…

Kolejny autobus miał być za godzinę…

Ale w międzyczasie ona już pewnie dawno wsiądzie do pociągu…

Tymczasem deszcz lał już jak z cebra…

Szanse na to, żebyśmy się spotkali malały drastycznie…

Myśl szybko jeśli chcesz ją zobaczyć…

Żadnego auta dokoła nie było, nie miałem z kim pojechać do miasta, a do dworca było dobre kilka kilometrów…

Wiedziałem jednak, że autobus musi jechać tam stosunkowo powoli, bo byliśmy na wzgórzu na które prowadziło mnóstwo serpentyn…

To dawało mi pewne szanse…

Z drugiej strony, było tam kilka różnych dróg w dół i nawet nie do końca wiedziałem, która była ta właściwa, ta najkrótsza, najszybsza…

Nie wiedziałem czy, jeżeli zdecyduję się iść piechotą, wybiorę najkrótszą drogę, ale nie widziałem innego wyjścia… postanowiłem spróbować…

Biegiem…

I ruszyłem…

Biegłem… Starałem się to robić tak, by jak najmniej zmoknąć, ale nie do końca się to udawało…

Po kilku minutach w butach już mi chlupotało, ale wciąż biegłem, cały byłem przemoczony, wypluwałem płuca, ale biegłem… Wiesz to jest tak, że jak w pewnym momencie zaczniesz gonić za pewnym marzeniem, to im dłużej biegniesz tym mocniej się w to angażujesz i choć już się wykańczasz to dalej biegniesz i biegniesz… I jak jesteś wystarczająco wytrwała to Ci się uda… zazwyczaj… I ja już teraz tak miałem, że skoro tyle przebiegłem, to nie odpuszczę, to ją dogonię… chyba…

W każdym razie, biegłem… Z początku widziałem autobus jeszcze gdzieś tam daleko, ale później wydawało mi się, że się do niego zbliżam… W pewnym momencie zniknął mi jednak za zakrętem, a kiedy ten zakręt minąłem okazało się, że trafiłem na skrzyżowanie, a autobusu nigdzie nie było… Nie wiedziałem w którą stronę pojechał, pobiegłem więc w prawo, bo wydawało mi się, że tak będzie najbliżej do dworca… Wiedziałem, że autobus jedzie na dworzec, bo tam wszyscy turyści jadą na dworzec… i tak biegłem i biegłem… już cały mokry…

Dobiegłem już do ulicy na której było coraz więcej aut…

Autobusu jednak nie było…

Musiał pojechać inną drogą, albo przyspieszył…

No, nie wiem…

Dobrze…

Stwierdziłem, że trzeba przestać go gonić (w cudzysłowie) i skoncentrować się na dotarciu do dworca…

Trzeba zdążyć na ten dworzec zanim odjedzie jej pociąg…

Biegłem więc…

Dotarłem do miasta.

I tu kolejne skrzyżowanie, kolejne pytanie – gdzie konkretnie biegnie się na ten dworzec…

Po krótkiej chwili błądzenia zapytałem kogoś kto skierował mnie (jak się później okazało) w zupełnie inną stronę…

Zegar tykał, ona mogła już być w pociągu, pociąg mógł odjeżdżać…

Biegnę z powrotem…

Tam jest dworzec…

Słyszę go…

Jeszcze te schody…

Wbiegam zziajany na górę…

Biletu nie muszę kupować bo mam, tylko muszę znaleźć, bo tam są bramki i żeby przez nie przejść trzeba skasować bilet…

jest bilet…

jest pociąg…

Jestem w pociągu…

Ona na pewno też jest w tym pociągu… Musi tam być…

Wsiadłem do ostatniego wagonu…

I teraz przechodzę przez kolejne sekcje i szukam…

Pociąg stoi jeszcze na stacji, a jej nigdzie nie ma…

Doszedłem do końca składu…

nie ma jej…

czy to możliwe, że jej autobus przyjechał na dworzec później niż ja tam dotarłem?

A może coś jeszcze załatwiała po drodze, nawet jeśli autobus przyjechał wcześniej…

Może wsiadła do pociągu już po tym jak przechodziłem przez dany wagon…

Przecież nie została chyba w mieście…

A co jeśli nie wsiadła… jeśli miała inny plan, jeśli chciała coś jeszcze zwiedzić?…

Zostać w pociągu? Wysiąść?

Chwila na podjęcie decyzji…

Poczekam w pociągu…

Myślę, że jednak mogła wsiąść później niż ja…

Myślę, że nie została…

Pociąg ruszył…

I ja ruszam.

Teraz dopiero widzę jaki jestem przemoczony…

W miejscu, w którym stałem jest taka wielka kałuża.

Idę przez pociąg…

Pokazuję kontrolerowi bilet…

Idę dalej…

Jeszcze dalej…

Cztery wagony do końca…

Trzy wagony do końca

Przedostatni wagon…

Jest… Nareszcie… Widzę ją w tym przedostatnim wagonie…

Ona siedzi tyłem, nie widzi mnie…

Jak się zachować…

Co powiedzieć…

Nie wiem…

Jestem mokry, zziębnięty, ale zgrzany jednocześnie… serce wali mi bardzo mocno… co powiedzieć… podejść…

Podchodzę…

Bliżej… i bliżej…

I…

coś…

coś jest jednak nie tak…

Jeszcze bliżej…

To na pewno jest dziewczyna, którą widziałem z zamku… ale…

to nie ona…

chyba nie ona…

Podchodzę bliżej, mijam ją i patrzę na jej twarz…

To nie ona…

Reporterka:

Ooo… Czyli Jej jednak nie było w Sintrze?

Artysta:

Jej nie…

Tylko chciałem, żeby to była ona, tylko mi się tak wydawało…

Dziewczyna z pociągu uśmiechnęła się do mnie… Miała piękny uśmiech… ale to nie była ona…

Opadłem z sił, zrobiło mi się tak smutno…

Usiadłem jednak koło tej dziewczyny, bo była taką namiastką tego co szukałem… tego kogo szukałem…

Zapytała czy my się znamy, bo tak na nią popatrzyłem jakbym ją znał… Opowiedziałem jej więc historię tego jak ją zobaczyłem… jak myślałem, że jest kimś innym… Słuchała uważnie…

– Przykro mi. – powiedziała kiedy dotarłem do końca opowieści…

Podziękowałem za te słowa… i za to, że mnie wysłuchała…

Dojechaliśmy do Lizbony. Na „do widzenia” pocałowała mnie w policzek i poszła w swoją stronę… a ja w swoją… do hostelu… zrzucić mokre ciuchy…

I tak skończył się mój „Wyjazd do Sintry”…

Wieczorem poszedłem wcześniej spać…

Następnego dnia stworzyłem cztery obrazy związane z Sintrą:

„Mgła przeznaczenia”,

„Mgła zapomnienia”,

„Bieg ku Słońcu”,

„Deszcz prawdy”.

Reporterka:

Hmm… Ale co to konkretnie znaczy?

Artysta:

Nie wiem… To znaczy, coś się wtedy jakby we mnie obudziło, coś co towarzyszyło mi przez cały ten czas w uśpieniu. W Cabo, w Sintrze, w tym deszczu stało się takie wyraźniejsze, przebudzone…

Reporterka:

Ale co?

Artysta:

To może za chwilę…

Reporterka:

Ok. Co dalej w takim razie?

Artysta:

Dalej…

Tego dnia spotkałem też po raz kolejny Szweda, tego z Feira da Ladra. Był ze swoją nową dziewczyną. Zaprosili mnie na obiad. Okazało się, że dziewczyna jest Portugalką, ma kilkuletniego syna i mieszka w małym mieszkanku niedaleko Avenida de Liberdade. Była artystką i wtedy na targu sprzedawała swoje dzieła. I pamiętasz, mówiłem Ci, że na podstawie wizyty na Targu stworzyłem pewne dzieło – to było właśnie wtedy, po tym jak poznałem tą dziewczynę… Stworzyłem taki obraz „Artyści ze złodziejskiego” („Thiev’s Artists”)…

Dziewczyna w mieszkaniu miała swoje obrazy, porozmawialiśmy więc o jej sztuce, o mojej. Była zafascynowana sztuką ulicy jeszcze bardziej niż ja. I razem z nią, jej synkiem i ze Szwedem połaziliśmy kolejne dni w poszukiwaniu tej sztuki ulicy. Pokazała mi też swoje graffiti. Poznałem środowisko Lizbońskich graficiarzy. Trochę poimprezowaliśmy… Ale czułem, że to wszystko było takie trochę za mgłą, czułem też w tym wszystkim już jakiś taki schyłek… A może to było coś innego…

I na podstawie tych, przyjemnych, ale zamglonych jednak dni, stworzyłem rzeźbę: „Mgła tęsknoty”…

Przedostatniego dnia mojego pobytu w Lizbonie poszedłem jeszcze do Brasileiry i stworzyłem dwa obrazy: „Brasileira II” i „Wszystkie twarze przyjaciół Pessoi”… pobiegłem sam nad ocean, pożegnać się nim w pewien sposób. Trochę tam posurfowałem z poznanymi wcześniej surferami. Wiesz, to też jest bardzo otwarte środowisko… trochę się poopalałem… trochę popodziwiałem z oddali jeźdźców pędzących po plaży… trochę pouśmiechałem się na widok rodzin z dziećmi i psami i tego jak te dzieci i te psiaki miały taką frajdę oceaniczną… i tak spokojnie, bez pośpiechu sobie tam odpoczywałem…

ale wciąż w duszy grało mi to fado…

to saudade przejmowało coraz bardziej moje myśli i moje uczucia…

Bo to był dzień jej urodzin…

Reporterka:

O. Jej? Tej jej?

Artysta:

No. Tej Jej.

Znowu więc o niej myślałem chcąc nie chcąc…

I wiesz czego jedynie żałowałem z całego tego wyjazdu w tamtym momencie?

Że jej tam nie było. Że to nie z nią mogłem przeżywać te emocje, poznawać tych ludzi, tę kulturę…

Ale tak widać musiało być…

To była moja wędrówka…

To był mój czas…

Zrobiło się już późno…

Księżyc był w pełni, a ja siedziałem nad tym oceanem i myślałem i łączyłem się z tym oceanem, z tą nocą…

i wtedy właśnie stworzyłem swoje pierwsze nieistniejące zdjęcie…

„Księżycowy pocałunek„

W prezencie dla niej na urodziny…

Włożyłem to zdjęcie do nieistniejącej koperty, zaadresowałem i „niewysłałem” go do niej…

Księżycowy pocałunek na urodziny…

Na pamiątkę…

Reporterka:

Ooo…

Artysta:

Hmm…

Noc spędziłem na plaży…

Następnego dnia zebrałem się, aby opuścić Lizbonę…

Miasto, w którym spędziłem miesiąc życia;

miasto, w którym genialnie się bawiłem;

miasto, w którym poznałem fascynujących ludzi;

miasto, w którym się zakochałem;

miasto, w którym było mi smutno;

miasto, w którym poczułem siłę i ogrom natury;

miasto, w którym jej nie spotkałem…

Lecę do Londynu…

Reporterka:

Do Londynu?

Artysta:

Tak. Bo, tak jak Ci na samym początku mówiłem, przed wyjazdem z Polski dostałem jeden taki list, ważny list. A w liście tym było zaproszenie po odbiór nagrody do Tate Modern w Londynie i tam się właśnie udawałem.

To była dla mnie duża sprawa. Duża nagroda. Doceniono mnie.

Poleciałem tam z przesiadką w Barcelonie. To wtedy podarowałem barcelońskiej bibliotece obraz „Przystanek Biblioteka”. Po cichu liczyłem na to, że może spotkam tam Marię Trzecią, ale nie spotkałem. A nawet gdybym ją wtedy spotkał, to i tak byłoby już zupełnie inne spotkanie niż miesiąc wcześniej…

Ten miesiąc… to był jednak bardzo długi miesiąc…

Czekając na samolot do Londynu, spotkałem jeszcze takiego Marokańczyka, którego uwieczniłem w obrazie „Gotów do dorosłości”… On się tak bardzo wtedy ożywił jak mu powiedziałem, że jestem z Polski. Od razu stwierdził, że polskie dziewczyny są najpiękniejsze i najfajniejsze i wytłumaczył mi dlaczego i tak w ogóle dużo mówił…

Poopowiadał mi o tym jak wyglądała jego wizyta w Barcelonie – generalnie to była dla niego jedna wielka impreza. Pokazał mi trochę zdjęć z tego pobytu, ale też swoich domowych, z rodziną, rodzeństwem. W przeciągu kilku, no, może kilkunastu minut, podobnie jak w hostelu, poczułem jakbym go znał, jakby to mój stary znajomy opowiadał mi te historie… Ja poopowiadałem mu trochę swoich przygód. Tych weselszych… Pośmialiśmy się co nie miara…

A na koniec on dodał jeszcze, że teraz wraca do siebie kraju spełniony, bo poimprezował ile chciał poimprezować, przeżył co chciał przeżyć i teraz jest gotów założyć rodzinę, zacząć to dorosłe życie…

I to, muszę przyznać, wydało mi się takim ciekawym podejściem… I to mnie natchnęło do stworzenia tego obrazu…

Bo to w sumie nie tylko on tak chyba miał…

I nawet zacząłem się zastanawiać czy ja też mógłbym tak powiedzieć, że już jestem gotowy…

Czy ta moja podróż też była taką podróżą do dorosłości? Udało mi się zrealizować podczas tej podróży różne marzenia. Udało mi się (bo, o tym Ci chyba nie wspominałem) dokończyć magisterkę, pozamykać te projekty, które miałem pozamykać… i w pewnym sensie moje moratorium się kończyło…

Tylko czy byłem już gotowy na kolejny etap?…

Chyba jeszcze nie byłem…

Pożyczyłem mojemu nowemu znajomemu powodzenia w podróży i w planach życiowych. Pożegnaliśmy się i on poleciał do Maroko, a ja do Londynu…

Dzięki temu spotkaniu z Marokańczykiem, czułem się podczas tej podróży taki bardziej szczęśliwy, niż jeszcze kilka chwil wcześniej… Radosny, pogodzony ze smutkiem, a nawet ten smutek gdzieś tam sobie odszedł, mgła znikała… Było mi po prostu dotrze… Coś się kończyło… Coś się zaczynało…

Nadszedł czas podsumowania mojej podróży… I to było przyjemne… To podsumowanie bardzo mi się podobało… Zyskałem podczas tych kilku tygodni więcej nawet niż planowałem… Dowiedziałem się wiele o świecie, o sobie, o innych ludziach, o marzeniach, o planach, na różnych etapach życia, o witaniu się i żegnaniu…

Otworzyło się przede mną wiele drzwi, z których o wielu w ogóle nie miałem pojęcia, że istnieją, a jednak…

Ta podróż, Ci ludzie, których spotkałem pomogli mi w odnalezieniu tych różnych drzwi… I to było takie ważne w tym momencie…

I na podstawie tych przemyśleń stworzyłem tę rzeźbę: „Otwarte drzwi”…

Reporterka:

Hmm… Głęboko się zrobiło…

Artysta:

No, trochę taka była ta podróż cała, choć może nie zawsze z tego sobie zdawałem sprawę…

Reporterka:

A powiesz coś więcej o tych drzwiach?

Artysta:

Pewnie…

Bo widzisz… w życiu to jest tak, że znajdujemy w nim wiele, wiele drzwi… i część z tych drzwi jest otwarta na oścież… część jest widocznie lekko uchylona… część wydaje się zamknięta, choć taka w rzeczywistości nie jest… a część jest faktycznie zamknięta…

I wiesz, te dwa słowa (czasem warto) są takim swoistym kluczem do wielu z tych drzwi… i do tych otwartych (takim metaforycznym kluczem… kluczem, którym możesz otworzyć samego/samą siebie, żeby przez te drzwi przejść)… i do tych zamkniętych…

No i właśnie… bardzo wiele zależy od Ciebie… od tego czy spróbujesz… od tego czy uznasz, że warto… a właśnie… czasem warto…

czasem warto spróbować…

czasem warto zaryzykować…

czasem warto komuś pomóc…

czasem warto pomóc samemu sobie…

czasem warto się z kimś pokłócić…

czasem warto się z kimś pogodzić…

czasem warto się na kogoś wkurzyć…

czasem warto komuś wybaczyć…

czasem warto się do kogoś uśmiechnąć…

czasem warto z kimś zapłakać…

czasem warto przeżyć z kimś najlepszą przygodę Waszego życia…

czasem warto…

I nawet jeśli niektóre drzwi pozostaną zamknięte… no to co … i tak warto… przynajmniej spróbowałaś…

I nawet jeśli nie warto… No dobra… jeśli nie warto, to już inna kwestia… ale wtedy warto coś innego…

Bo czasem warto też odpuścić…

czasem warto odpocząć…

czasem warto wrzucić na luz i wyjechać na wakacje…

czasem warto p… tym wszystkim i powiedzieć ja k… wysiadam…

Moja rada jest taka:

Sama decyduj co warto… i jeśli uznasz, że warto… to rób to… a jak uznasz, że nie warto… to…

uważasz, że warto pomagać – pomagaj…

uważasz, że warto myśleć tylko o sobie – myśl tylko o sobie…

w ostatecznym rozrachunku to nie ma jakiegoś wielkiego znaczenia dla świata…

to może mieć jedynie znaczenie dla Ciebie i być może kilku osób z Twojego otoczenia… to Twoja decyzja i ja Cię nie będę namawiał do niczego…

uważasz, że warto się uśmiechać do ludzi, to się do nich uśmiechaj…

uważasz, że nie warto… to się nie uśmiechaj…

ja wiem co według mnie warto i to robię…

i to jedyne do czego mógłbym ewentualnie zachęcać odbiorców mojej sztuki… żeby robili to co uznają, że warto robić…

ja na przykład uważam, że czasem warto się uśmiechnąć i się uśmiecham i do tego też zachęcam… czasem warto się uśmiechnąć… tak po prostu… uśmiechnij się dla mnie…

o właśnie…

masz prześliczny uśmiech…”

Reporterka:

Dziękuję.

Artysta:

Proszę.

I teraz mogę Ci jeszcze powiedzieć dwa słowa o Londynie jeśli chcesz…

Reporterka:

No… Ciekawe… Opowiadaj…

Artysta:

Londyn to też bardzo fajne miasto. Zupełnie inne niż Barcelona, Porto czy Lizbona, ale również fajne.

A najfajniejsze tym razem było tam to co zastałem na miejscu…

A dokładniej to kogo tam zastałem.

A na miejscu zastałem Ją…

Reporterka:

No proszę… Znowu Ją?

Artysta:

No, Ją.

Reporterka:

Prawdziwą Ją?

Artysta:

Tak… Tym razem tak…

Reporterka:

Aha. No i co się stało?

Artysta:

Zaczęliśmy rozmawiać jakoś tak całkiem naturalnie…

Bez stresu…

Tak mi się przynajmniej wydawało…

Najpierw ona opowiedziała mi o tym co u niej…

Miała nowego faceta…

Właściwie, bardzo świeże to było… kilka dni zaledwie…

Później ja opowiedziałem jej o sobie… Trochę mi zeszło, bo jak widzisz, miałem co opowiadać…

Reporterka:

No… Trzeba to przyznać… masz gadane…

Artysta:

Mam co opowiadać.

Reporterka:

Tak… No i co dalej było? Bo tego jestem ciekawa?

Artysta:

No, a dalej…

Dalej to wylądowaliśmy razem w łóżku…

Jakoś tak podczas tej rozmowy…

I w końcu…

W końcu…

poszliśmy razem spać…

Reporterka:

No chyba Ci się marzy…

Artysta:

Auć… Czemu tak?

Reporterka:

Bo tak.

Artysta:

Ale to moja opowieść.

Reporterka:

No, to tu się Twoja opowieść kończy, bo chyba sobie żartujesz jak myślisz, że po takiej opowieści pozwolę Ci spać ze mną w jednym łóżku. Śpisz na podłodze.

Artysta:

No wiesz…

Magda: Jezu! To ona?

Marta: Ta reporterka?

Pisarz: Haha…

Magda: Żartujesz. Nie, serio. O co chodzi?

Marta: No, chyba trochę przegiąłeś z tym zakończeniem.

Pisarz: Ale czemu?

Marta: Bo przecież to…

Magda: No właśnie…

Marta: Jak to niby miałoby być? I czemu tak?

Pisarz: Bo to tak wyglądało.

Magda: Ale co?

Marta: Że Ty i ta?

Pisarz: Nie ja. Artysta.

Magda: Artysta?

Pisarz: Tak. Artysta to postać prawdziwa.

Magda: Serio? I to nie Ty?

Pisarz: Serio. I nie ja.

Magda: To kto?

Pisarz: To mój znajomy. I ta reporterka również.

Marta: I oni faktycznie się tam spotkali w tym Tate?

Pisarz: Tak… To znaczy, tak mi to przestawili.

Magda: Proszę?

Pisarz: No tak… Bo cały ten wywiad jest stworzony na podstawie nagrań, które dostałem od reporterki, bo ona potrzebowała tylko fragmentu do swojej gazety, a uznała, że może warto więcej wykorzystać i przesłała mi to.

Magda: Czyli, że to wszystko to jest przepisany wywiad, który faktycznie się odbył?

Pisarz: No, może nie całkiem przepisany, bo trochę dodałem od siebie, trochę ująłem, żeby to się dało czytać, ale w większości, to jest stworzone na podstawie tamtego wywiadu, który przeprowadziła Reporterka z Artystą.

No, tego się nie spodziewałam…

Nie? A ja podejrzewałam, że coś jest nie tak z tą reporterką. Bo przecież do obcego Artysty to by sobie nie pozwalała na takie teksty…

No… W sumie… Ale… I on jej to wszystko opowiadał i ona tego słuchała, tych wszystkich jego…

No.

O kurczę…

Tylko pamiętaj, że ona też miała już faceta…

No tak, ale chyba tak nie opowiadała o tamtym facecie?

Tego nie wiem…

Wow…

Prawda?

No dobrze. Ale jak to się w takim razie skończyło? Oni faktycznie byli w tym łóżku?

No.. ale jeszcze tego nie dokończyłem…

Ale w rzeczywistości?

A. W rzeczywistości to będziecie ich mogli spytać za kilka dni…

Za kilka dni?

Tak, jak przyjadą oboje do Barcelony.

O.

O. A czemu?

Ha… Bo mamy spotkanie… Taki, jak to mawiają „reunion” starej ekipy.

To znaczy? Jakiej ekipy?

Zobaczycie… Wszystko w swoim czasie…

C D N






Czasem warto .:. z prekonstrukcji .:. w drodze .:. we fragmentach .:. z aparatem .:. z piórem .:. z rysikiem .:. w sklepiku .:. bo